piątek, 28 grudnia 2007

Iniemamocni

Iniemamocni (17.08.2007)

Dystyngowany, inteligentny, ale jednocześnie wyrachowany psychopata. Mimo że takiego Anthony’ego Hopkinsa znamy doskonale, to oglądanie go po raz kolejny, w niemal tej samej roli, nadal stanowi czystą przyjemność. A jeśli ma on jeszcze godnych siebie partnerów filmowych, tak jak w „Słabym punkcie” Gregory’ego Hoblita, to wrażenia są gwarantowane.

Hoblit, znany dotychczas m.in. z „Lęku pierwotnego” (gdzie swoją pierwszą fenomenalną rolę zagrał Edward Norton), podczas realizacji najnowszego filmu stanął przed niełatwym zadaniem. Musiał skutecznie utrzymać napięcie w thrillerze, w którym od pierwszej sceny wiadomo kto jest winny.

Ted Crawford (Hopkins) postrzelił swoją małżonkę, bo miała romans z detektywem Robem Nunally’m. Jak na ironię, właśnie Nunally zostaje wezwany do mieszkania Crawfordów, by ująć sprawcę. Udaje mu się to bez większego kłopotu, Ted nie dość, że nie stawia oporu, to jeszcze niedługo później potulnie przyznaje się do próby zamordowania żony. Następnie na scenę wkracza drugi bohater spektaklu. Willy Beachum jest młodym, przystojnym prokuratorem o wielkich ambicjach, przed którym właśnie otwierają się wrota kariery. Już niedługo zacznie pracę w renomowanej korporacji prawniczej, gdzie czekają na niego splendor, pieniądze, a także ponętna szefowa pod postacią Rosamund Pike („Śmierć nadejdzie jutro”). Jednak pozornie prostą drogę do sukcesu zdąży jeszcze skomplikować Ted Crawford.

Do pierwszego spotkania dwójki bohaterów dochodzi podczas postępowania przygotowawczego. Początkowo wydaje się, że przewaga jest po stronie prokuratora - Crawford przyznał się do winy, zrezygnował z usług adwokata i postanowił bronić się samemu. Gdy na jaw wychodzą powiązania Nunally’ego z ofiarą, sytuacja się zmienia. Zeznanie niedoszłego mordercy zostaje zanegowane, a Beachum traci dowody, ma same poszlaki. To ewidentne zaniedbanie prokuratora sprawia, że jego przyszłość staje pod znakiem zapytania i zmusza go do walki o zawodową pozycję. A że jest urodzonym zwycięzcą - wygrał 97% prowadzonych spraw - nie potrafi dać za wygraną.

Scenariusz „Słabego punktu” nie olśniewa oryginalnością. To kolejna historia błyskotliwego karierowicza, który w chwili próby otrząśnie się i ostatecznie nie zostanie adwokatem diabła. Opowieść wzbogaca postać zimnego drania - może kiedyś był w tym samym miejscu, co nasz bohater, ale wybrał inną drogę? Prowadzi on z protagonistą wymyślną grę, wykorzystując „słabe punkty” chłopaka - młodzieńczą butę i nadmierną ambicję. Jeśli znamy schemat gatunku, finał nie może okazać się zaskoczeniem. Reżyser zostawił jednak margines na niedopowiedzenia - na kilka nurtujących pytań nie dostajemy odpowiedzi.

Wszelkie scenariuszowe niedociągnięcia rekompensuje rewelacyjna gra aktorów. Na ekranie oglądamy wyśmienity aktorski pojedynek - ukradkowe spojrzenia, ledwo zauważalne gesty i szelmowskie uśmiechy obu panów - wszystko to znakomicie podkręca atmosferę. Każde zetknięcie Hopkinsa z Goslingiem robi wrażenie. Hopkins zdążył już nas przyzwyczaić do znakomitych kreacji, ponadto od autorów filmu otrzymuje do zagrania rolę w zasadzie lecteropodobną. Wyrazy uznania należą się Ryanowi Goslingowi, który jako przesadnie ambitny, początkujący prawnik wypada więcej niż przyzwoicie. Warto przyglądać się dalszemu rozwojowi kariery aktora znanego z „Fantyka” i - wydanego w Polsce tylko na dvd - „Szkolnego chwytu” (nominacja do Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego). Ponadto dobrze wywiązują się z powierzonego im zadania David Strathairn (gra szefa Beachuma w prokuraturze) oraz Rosamund Pike, na którą patrzy się z niesłabnącą przyjemnością.

Wybierając „Słaby punkt” z wakacyjnego repertuaru polskich kin, nie należy sugerować się znaczeniem tytułu. Na tle mdłych komedii romantycznych oraz blockbusterów, skupionych wyłącznie na akcji, film wyróżnia się rewelacyjnym aktorstwem oraz umiejętnie dozowanym napięciem. Reżyser i scenarzysta znajdują czas, aby przyjrzeć się swoim bohaterom, wyjaśnić motywy ich postępowania. Chociaż film nie jest bez skazy, bez problemu może otrzymać certyfikat jakości.

Lech Moliński

Recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl

Historia obsesji

Historia obsesji (14.06.2007)

Po pięcioletniej przerwie, doczekaliśmy się premiery nowego filmu Davida Finchera, autora „Siedem” i „Podziemnego kręgu”. Poprzedni obraz - „Azyl” – okazał się fiaskiem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym. Na szczęście najnowsza, oparta na faktach, produkcja pt. „Zodiak” potwierdza nieprzeciętny talent Finchera.

Reżyser, przez niektórych nazywany artystą kina gatunkowego, po raz pierwszy w swojej karierze zdecydował się sięgnąć po autentyczną historię. Postanowił opowiedzieć o seryjnym mordercy Zodiaku terroryzującym Zatokę San Francisco, nota bene do dziś nie ujętym. Za materiał źródłowy posłużyły mu hipotezy zawarte w dwóch książkach („Zodiac” i „Zodiac unmasked”) napisanych przez Roberta Graysmitha, wieloletniego pracownika San Francisco Chronicle, będącego najbliżej rozwiązania zagadki tożsamości zabójcy.

Morderca, o którym mowa w filmie, rozpoczął swą działalność czwartego lipca 1969 roku - w miejscowości Vallejo zamordował młodą kobietę oraz ciężko ranił nastoletniego chłopaka. Wkrótce po tym zdarzeniu wystosował do trzech gazet (San Francisco Chronicle, Vallejo Times-Herald i San Francisco Examiner) list, w którym podał szczegóły zbrodni oraz nadał sobie przydomek Zodiak. Zażądał od wszystkich dzienników publikacji treści oświadczenia oraz dołączonego do niego kryptogramu. Do redakcji tych czasopism pisywał aż do 1974 roku. Za każdym razem podawał informacje dotyczące morderstw popełnionych w ostatnim czasie w okolicach San Francisco. W swoich listach przyznał się do zamordowania trzydziestu siedmiu osób, ale tylko w pięciu przypadkach można ze stuprocentową pewnością stwierdzić jego winę. Dziś już wiadomo, iż wielokrotnie przypisywał sobie zbrodnie dokonane przez innych, o których przeczytał wcześniej w gazetach.

Tematem seryjnego mordercy zainteresował się, uwielbiający mroczne historie, David Fincher. Centralną postacią swojego najnowszego filmu nie uczynił jednak tytułowego bohatera. Znacznie większy potencjał dostrzegł w losach czterech mężczyzn, próbujących dopaść Zodiaka. Dave Toschi (Mark Ruffalo) i Bill Armstrong (Anthony Edwards) z wydziału zabójstw policji San Francisco, sprawą zbrodniarza zajmowali się z zawodowego obowiązku. Paul Avery (Robert Downey Jr) był w owym czasie dziennikarzem śledczym San Francisco Chronicle i pisał artykuły dotyczące działalności Zodiaka. Stopniowo wzrastało również zaangażowanie Roberta Graysmitha (Jake Gyllenhaal), karykaturzysty San Francisco Chronicle, który poświęcił wiele lat na rozwikłanie zagadki tożsamości, grasującego w latach siedemdziesiątych maniaka. Prowadzona przez Toschiego i Armstronga sprawa należała do najważniejszych w tamtym okresie. Do śledczych zgłaszały się setki osób, przyznających się do serii morderstw lub twierdzących, że znają zabójcę. Rozwiązanie sprawy hamowało jeszcze wiele rzeczy: walka z biurokracją, nieustanna kontrola ze strony prasy, zwykłe ludzkie błędy - jak wtedy, gdy po morderstwie taksówkarza dwójka posterunkowych przepuściła sprawcę mordu.

Dla Paula Avery’ego sprawa nieuchwytnego mordercy miała być przepustką do pierwszej ligi dziennikarstwa, okazała się jednak przyczyną jego klęski. Po serii artykułów Zodiak zwrócił się do niego bezpośrednio, grożąc śmiercią. Doprowadziło to do tego, że wszyscy żurnaliści w mieście nosili plakietki z napisem: Nie jestem Paulem Averym. Obsesyjne zainteresowanie sprawą wykazywał również rysownik San Francisco Chronicle i zarazem miłośnik zagadek, Robert Graysmith, który rozwiązał jedną z nadesłanych przez zabójcę, zaszyfrowanych informacji. Armstrong po siedmiu latach niekończącego się śledztwa zrezygnował z pracy w Wydziale Zabójstw, a Avery popadł w chorobę alkoholową. Także dla Toschiego i Graysmitha skutki zaangażowania w rozwikłanie zagadki mordercy nie były najlepsze.

Ich dramatyczne losy Fincher portretuje w sposób wyważony. Film ma niespieszne tempo, reżyser nie szarżuje - ogranicza stosowanie uwielbianego przez siebie, teledyskowego montażu. Dzięki błyskotliwej reżyserii niecierpliwie oczekujemy na zakończenie, które przecież znamy już przed rozpoczęciem seansu. Rewelacyjne są też zdjęcia - jak choćby ujęty z góry, zamglony most Golden Gate, wielokrotnie przecież filmowany, ale chyba nigdy dotąd w taki sposób; czy drobiazgowo oddana scena ulewy, z kroplami deszczu spadającymi na szybę samochodu - znakomicie budują atmosferę bezsilności. Fincher po raz kolejny pokazuje, że zdecydowanie chętniej operuje cieniem, aniżeli światłem.

Nieodłączną częścią kina Finchera jest plejada pojawiających się na ekranie, hollywoodzkich gwiazd. Występowali u niego m.in.: Morgan Freeman, Kevin Spacey, Michael Douglas, czy Jodie Foster. Dla Brada Pitta właśnie role Davida Millsa i Tylera Durdena były najlepszymi w dorobku. Także przy okazji „Zodiaka” reżyser współpracował z aktorską śmietanką. Lekko zbzikowany i wiecznie podchmielony, momentami przypominający kapitana Jacka Sparrowa, Paul Avery w wykonaniu Roberta Downey Jr., to już dziś jeden z kandydatów do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. Zmieniający wygląd niczym kameleon i grywający często bohaterów z różnych bajek (nieszczęśliwy romantyk z „Jak w niebie”; brodaty artysta w filmie „Moje życie beze mnie” czy gliniarz - cwaniak z „Zakładnika”) Mark Ruffalo tworzy jedną z najbardziej wyrazistych postaci policjantów w kinie ostatnich lat. Wreszcie możemy zapomnieć o jego wyczynach w filmach pokroju „Szkoły stewardess” i „Dziś 13, jutro 30”. Zaznaczają swoją obecność na ekranie Jake Gyllenhaal i Anthony Edwards, rewelacyjny jest cały drugi plan - na czele z Chloe Sevigny w roli żony Graysmitha i Philipem Bakerem Hallem, grającym grafologa Sherwooda.

„Zodiaka” można odczytywać jako świadectwo ewolucji poglądów reżysera i pewnego rodzaju polemikę z filmem „Siedem” (1995). Tam Fincher wykreował wizerunek psychopatycznego mordercy z misją, chcącego swoim postępowaniem uświadomić społeczeństwu jego błędy i głupotę. Ten typ bohatera od lat jest hołubiony przez hollywoodzkich producentów i wciąż dopisywane są nowe epizody jego historii (patrz seria „Piła” czy cztery filmy opowiadające losy Hannibala Lectera). John Doe (co w anglosaskiej terminologii policyjnej oznacza „nieznanego sprawcę”) jest metodyczny - swoje ofiary dobiera staranie, potem cierpliwie zabija, zgodnie z misternie skonstruowanym planem, w myśl biblijnych siedmiu grzechów głównych. Chce przez to pokazać degrengoladę współczesnego świata. Natomiast tytułowy bohater najnowszej produkcji Finchera jawi nam się jako osobnik, przede wszystkim, szukający uznania i rozgłosu. Za jego działalnością nie kryła się żadna ideologia, a oglądane na ekranie sceny morderstw pokazują, że Zodiak wcale nie celebrował swoich zbrodni. Więcej, nie kierował się żadnym kluczem przy doborze ofiar - nie zabijał wyłącznie WASP-ów, ani samych hipisów czy czarnych, lecz przypadkowe osoby.

„Zodiak” Davida Finchera jest filmem nietuzinkowym. Udaje - szczególnie w pierwszej części - thriller, będąc w rzeczywistości dramatem o ludzkich obsesjach. Reżyser dekonstruuje mit filmowego psychopaty, metodycznego, działającego według planu killera. Urzeka prostota finału, jego ascetyczna forma oraz minimalny przekaz treściowy. Nowy film Finchera byłby sporo gorszy bez rewelacyjnych zdjęć, pogrążonego w ciemnościach, San Francisco minionych lat.

Lech Moliński 5,5/6

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl oraz artzinie Nowe Tworzywo

czwartek, 27 grudnia 2007

Literatura na ekranie

Literatura na ekranie (11.12.2007)

Jaki smak ma miłość? Tytuł filmu „Smaki miłości” sugeruje istnienie wielosmakowości najmocniejszego z ludzkich uczuć. Jednak u reżysera Roberta Bentona inne smaki nokautuje posmak miłosnej goryczki. Zakochać się jest łatwo, trudniej obiektem fascynacji uczynić prawidłową osobę, a także przetrwać próbę miłości.

Takim – bez dwóch zdań – nietrafionym związkiem jest małżeństwo Bradley’a i Kathryn. On (Greg Kinnear o wzroku zbitego cocker-spaniela) nie zwraca uwagi na jej potrzeby – w prezencie ofiarowuje żonie szczeniaka, chociaż Kathryn psów nie cierpi. W rezultacie porzuca go dla innej kobiety. Ich rozstanie przewidział Harry Stevenson (Morgan Freeman) – profesor uczelni, znawca starożytnej Grecji, a także znajomy Bradley’a, godzinami przesiadujący w kawiarence młodszego kolegi i obserwujący otaczający świat, trochę na kształt osoby wszechwiedzącej, nadprzyrodzonej.

Wspomniana kafejka jest spoiwem łączącym bohaterów spektaklu. Tam dochodzi do spotkania Chloe i Oscara – dwojga młodych ludzi, którzy są na świecie niezwykle samotni. Chłopak, co prawda, mieszka z ojcem, ale ich relacja jest toksyczna. Także w kawiarni Bradley pozna kolejny obiekt swoich westchnień – Dianę Croce (wciąż atrakcyjna Radha Mitchell).

Harry miłosne przygody, narodziny związków obserwuje z dystansu, ale jego również dotykają ludzkie problemy – nie może dojść do siebie po niedawnej śmierci dorosłego syna. Brak mu chęci do życia, które raczej przypomina wegetację.

W niespiesznym tempie, rozbity na małe punkciki kulminacyjne – bez tego „właściwego” – toczy się ten film. Trochę nazbyt literacki, jak na historię opowiadaną na ekranie, ale wszystko staje się jasne, gdy wiemy, że „Smaki miłości” są adaptacją powieści Charlesa Baxtera. Jego literackość objawia się głównie w konstrukcji postaci, którym daleko do pełnokrwistości, mienią się raczej jako reprezentacje życiowych postaw w temacie miłość. Bradley nie wyciąga wniosków z wcześniejszych porażek i w miłość bezrefleksyjnie się zanurza, Chloe i Oscar to przykład miłości wbrew wszystkiemu, Diana swoim emocjonalnym chłodem egzemplifikuje współczesną obawę przed zaangażowaniem.

Zwiastun „Smaków miłości” sugerował komedię romantyczną. Filmowi Bentona daleko jednak do lukrowanych uspokajaczy serc. Mało w nim słodyczy – jeśli już jest śmiech, to gorzki. Nie brakuje słonych łez. Niektóre oczyszczają i edukują, inne kapią bez żadnej nadziei. Wydaje się, że czas osuszy je wszystkie, ale trudno uwierzyć, że życiowe filmowych postaci po zakończeniu seansu stanie się proste i wolne od smutku.

Przedmiotowe potraktowanie bohaterów przez reżysera (to już nie ta forma, co wtedy, gdy dostawał Oscara za „Sprawę Kramerów”) psuje wrażenie całości. Nie ulega wątpliwości, że poruszone problemy – choć niespecjalnie nowatorskie – są aktualne i interesujące dla współczesnego widza. Poza tym – z pominięciem paru chwil sztampy – dobry, zniuansowany jest scenariusz filmu. Szkoda, że odbiorca otrzymał tak mało szans, by przejąć się losami Harry’ego, Bradley’a i spółki. To raczej literatura na ekranie, aniżeli film.

Lech Moliński 3,5/6

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Poprawnie wywołana klisza

POPRAWNIE WYWOŁANA KLISZA (27.12.2007)

Z kabaretu do kina. Z offu na salony. Lekko upraszczając, oba zdania charakteryzują drogę, jaką pokonał Bartosz Brzeskot – reżyser komedii kryminalnej „Nie ma takiego numeru”. Były członek Grupy Rafała Kmity zmiksował wątki z „Vabanku”, „Ocean’s eleven” i paru innych filmów. Momentami z gracją, momentami topornie.

Początek filmu Brzeskota przywodzi na myśl „Przekręt” Guy’a Ritchie’ego – narrator Melchior zaczyna opowiadać historię. Podobnie jak w obrazie brytyjskim, jest to historia przekrętu. Tyle, że dalej pojawia się podobieństwo do dwóch produkcji wspomnianych wcześniej.

Celem w „Nie ma takiego numeru” będzie kasyno, należące do Koniakowskiego. Kasyno nietuzinkowe, bo pełniące funkcję pralni pieniędzy rządowych. Mózgiem całego skoku okazuje się właśnie Melchior, kasiarz-amator, który fachu włamywacza nauczył się – jak sam mówi – w... garderobie. Było to możliwe, ponieważ, przy okazji pracy w cyrku, terminował u boku mistrza rozbijania sejfów. Po otrzymaniu cynku o możliwym włamie, nasz bohater zaczyna kompletować ekipę. Dobiera rozmaitych współpracowników – dla każdego przewidując, precyzyjnie określone, zadanie. Niespełnionego boksera Pitera, którego głównym atutem jest rozbrajający uśmiech, deleguje do pracy w charakterze windziarza – miejscem zatrudnienia jest, oczywiście, hotel przy kasynie. Do Grubego pełni funkcję kierowcy oraz zajmuje się wszelkiego rodzaju zadaniami specjalnymi, wymagającymi zastosowania siły fizycznej – te ostatnie wykonuje zazwyczaj z bratem-bliźniakiem. Istotnym ogniwem planu jest Szpula, tzw. doliniara, czyli mistrzyni kradzieży kieszonkowej. Potrafi pozbawić szczęśliwego posiadacza portfela, karty, łańcuszka. Ekipa Melchiora nie byłaby pełna bez Dubeltowego Hrabii – specjalisty od gry w ruletkę, któremu w misternym planie przypada rola pokerzysty.

Jak widać, postaci wyraziste i – jak to w gatunku bywa – nakreślone grubą kreską. Z tym, że nikt od komedii kryminalnej nie oczekuje wysublimowanych portretów psychologicznych bohaterów. Najważniejsze jest widowisko. Niestety, z tym elementem u Brzeskota bywa różnie. Bronią się fragmenty, które zapewne polubiłby inżynier Mamoń, znany miłośnik tego, co już gdzieś wcześniej widział i słyszał. Nagromadzenie cytatów i odwołań jest naprawdę spore. Jednym z bohaterów jest Kwintowski – grany, żeby było zabawniej, przez Jana Machulskiego. Żeby było jeszcze śmieszniej – w finale pryska on do Wiednia – co bezpośrednio łączy się z serią „Vabank”. Smaczkiem aktorskim jest też występ Jana Nowickiego w roli... Wielkiego Szu, uczącego Dubeltowego Hrabię gry w pokera. Z filmu z Nowickim niemal skopiowana została scena karcianej potyczki Hrabii z Koniakowskim. Sposób filmowania z kolei przywodzi na myśl filmy Stevena Soderbergha o przygodach Danny’ego Oceana.

W „Nie ma takiego numeru” można czepiać się wielu rzeczy. Chwilami akcja rwie się w szwach, siada napięcie, sceny są stanowczo zbyt długie, przez co sprawiają wrażenie przegadanych. Nie sposób także przejść do porządku dziennego nad drewnianym aktorstwem większości obsady (przodują tutaj Agnieszka Ćwik w roli Szpuli oraz, grający Pitera, Piotr Plewa; lepsze wrażenie pozostawia po sobie właściwie tylko Dubeltowy Hrabia, czyli Bogusław Semotiuk). Jednak z drugiej strony nieopatrzone twarze aktorów w dużej mierze rekompensują niedostatki ekspresji. Niezbyt interesująco wygląda, nie mieszczący się w konwencji lekkiej komedii kryminalnej, wątek maltretowania Szpuli przez ojca-pijaczka. Ona już ładnych parę lat cieszy się dorosłością, ale nie potrafi zbuntować się przeciw wątłemu staruszkowi. Ani to śmieszne, ani przejmujące. W ogóle Brzeskotowi trochę zbyt rzadko – szczególnie jak na uznanego kabareciarza – udaje się rozbawić widza.

Można jednakże podejść do filmu inaczej – skupić się na jego offowym rodowodzie, uwzględnić wynikające stąd ograniczenia. Przymknąć oko na niedociągnięcia techniczne, zamiast tego ciesząc się wartką akcją, wprost najeżoną filmowymi cytatami, które Brzeskot i jego kompani umiejętnie powplatali w swój film. Wszak to dopiero debiutancka fabuła ekipy – i w dodatku nakręcona przed dwoma laty.

Zaczęło się od nominacji od OFFSKARA w 2005, a skończyło na ogólnopolskiej premierze kinowej pod koniec 2007. I wcale przyjaznych recenzjach. Godne pozazdroszczenia. Pozostaje mieć nadzieję, że następna produkcja Brzeskota – w wywiadzie zapowiadał „cacunio” fantasy – będzie mniej kserokopią a bardziej oryginałem.

Lech Moliński 3,5/6

piątek, 30 listopada 2007

Film zmarnowanej szansy

W „Irinie Palm” Sama Garbarskiego zakochała się publiczność podczas kilku ważnych festiwali. Zewsząd docierają głosy zachwytu nad filmem oraz wybitną kreacją Marianne Faithfull. Jednak w trakcie seansu trudno się doszukać źródeł powszechnej fascynacji.

Historia przedstawiona w brytyjskiej tragikomedii nosi znamiona oryginalności. Śledzimy losy Maggie (przereklamowana Marianne Faithfull), mieszkanki konserwatywnych, londyńskich przedmieść. Dla starszej kobiety, od siedmiu lat będącej wdową, najbliższą osobą jest syn Tom (Kevin Bishop). Maggie emocjonalnie związana jest również z wnuczkiem Ollie’em. Właśnie silne uczucie do poważnie chorego chłopca, dla którego szansą może być kosztowna operacja w Australii, spowoduje nieodwracalną zmianę w jej życiu. Kiedy okaże się, iż syn i synowa nie są w stanie uzyskać pieniędzy potrzebnych na pobyt za granicą - brytyjska służba zdrowia pokryje jedynie koszta samego zabiegu – bohaterka postanowi poszukać pracy. Okaże się to zadaniem niezwykle trudnym do zrealizowania, bo Maggie nigdzie dotychczas nie pracowała. Wreszcie trafi do sex-klubu, gdzie poszukiwane są hostessy czyli panie o gładkich dłoniach, zajmujące się masturbacją klientów. Po początkowych oporach, zwabiona możliwością łatwego i rychłego zarobku, zatrudnia się w klubie należącym do mężczyzny zwanego Mikky’m (Miko Manojlovic). Tam, w krótkim czasie, robi niebywałą karierę i staje się znana pod pseudonimem Irina Palm.

Sprawne poprowadzenie zawiązanej w ten sposób historii stanowi karkołomne zadanie. Istnieje poważne niebezpieczeństwo nadmiernej wulgaryzacji opowieści, wszak światek seksbiznesu nie jest miejscem premiującym pruderię i purytanizm. Ze względu na rodzaj wykonywanego przez bohaterkę zajęcia, nietrudno o groteskowość. Opowiadanie o szlachetnej babci, która poświęca własną godność dla uratowania umierającego wnuczka, wiąże się z ryzykiem osunięcia się w tani sentymentalizm.

ednak Garbarski przez długi czas potrafi skutecznie omijać te pułapki. W swoim filmie nie pokazuje męskich członków – widzimy tylko Maggie, siedzącą w kabinie i wykonującą rytmiczne ruchy dłonią. Kilkakrotnie kamera zagląda na drugą stronę kulis tego spektaklu i ukazuje nam odwiedzających Irinę Palm mężczyzn. To też obywa się bez detali. Historia nie staje się również groteskowa, choć niektóre sytuacje są naprawdę zabawne. Jak wtedy, gdy Mikky tłumaczy podczas rozmowy kwalifikacyjnej Maggie, że hostessa to w ich pracy eufemizm: „Czy wiesz, co oznacza słowo eufemizm? Ja też nie wiedziałem, mój prawnik mi powiedział”. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy obserwujemy bohaterkę, przystrajającą kabinę kwiatkami, wieszającą na ścianie ładny obrazek, przynoszącą do nocnego klubu ogromny termos. Kontrast między osobą protagonistki a porno-światem doskonale ukazuje scena, w której paraduje ona przez Sexy World w swoim fartuszku a’la babcia klozetowa, a w kadrze sąsiadują z nią młode, roznegliżowane dziewczyny, tańczące na rurkach.

Stereotypowo natomiast zostają sportretowane inne starsze mieszkanki londyńskich przedmieść. Nie szanują Maggie („Co ciekawego może dziać się w twoim nudnym życiu?”), a kiedy ujawnia im ona swoją niecodzienną profesje, nie potrafią tego zaakceptować. W pierwszej chwili możemy odnieść wrażenie, że trochę jej zazdroszczą, ale reżyser, jakby lekko wystraszony rozwojem sytuacji, wrzuca zgraną płytę i ucina wątek. Maggie zostaje w symboliczny sposób wyklęta – koleżanki znajdują nową partnerkę do gry w karty.

Niedokończona pozostaje również historia Luisy, pracującej w Sexy World na tym samym stanowisku co Irina Palm. Scenarzysta najpierw poświęca kilka scen na zbudowanie relacji między nią Maggie, by w połowie filmu nagle zrezygnować z postaci Luisy. Nie wybrzmiewa także na ekranie wątek demonicznego właściciela konkurencyjnego porno-klubu Dave’a. Sposób zaprezentowania jego epizodu powoduje, iż jest on bohaterem kompletnie niepotrzebnym. Nie wnosi do filmu ani dramatyzmu, ani komizmu a zostaje wykorzystany tylko do pokazania, że Mikky jednak nie postrzega Maggie w kategoriach biznesowych, jak twierdził w rozmowie.

Właśnie przemiana cynicznego gangstera we wdowca, marzącego o spokojnym życiu, może nawet z Maggie u boku, wypada blado. Garbarskiemu nie udaje się wytworzyć napięcia między parą bohaterów, a wyzyskany romantyzm należy zaliczyć do gatunku tych tanich.

Zawodzi również wynoszona pod niebiosa za tę rolę Marianne Faithfull. Muza Rolling Stonesów irytuje wąską gamą środków aktorskich – kiedy chce by jej postać była intrygująca, skupiała na sobie uwagę innych, to nic nie mówi, przemykając obok zdziwionych sąsiadów. Na szczęście, lepsze wrażenie pozostawiają po sobie odtwórcy pozostałych, ważnych dla filmu ról: Kevin Bishop i Miki Manojlovic. Grający Toma Bishop zapisuje się w naszej pamięci przede wszystkim świetną sceną eskalacji emocji. Mikky w interpretacji Manojlovica stanowi ciekawą, nieoczywistą postać. Wielka szkoda, że scenarzysta każe mu zmienić się w rzucającego Maggie tęskne spojrzenia grzecznego chłopca. W filmie widać też niedostatki formalne: plan bywa źle oświetlony, szwankuje kompozycja niektórych kadrów.

Garbarski stworzył prosta historię, którą zachwyciła się cała Europa. W odrażającym porno-świecie umieścił konserwatywną kobietę w sile wieku. Momentami jest się z czego pośmiać, bohaterowie są sympatyczni, a ich losy nie są nam całkiem obojętne. Jednak szereg błędów sprawił, że„Irina Palm” jest filmem zmarnowanej szansy. To eufemizm.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl

Quentin jest tylko jeden

Dwaj przyjaciele, wielbiący kinową pulpę – Quentin Tarantino i Robert Rodriguez – wspólnie nakręcili hołd dla popularnego w latach '70 kina exploitation. Publiczność europejska została pokrzywdzona, gdyż produkcje rozczłonkowano i – w odróżnieniu od USA – wprowadzono do kin oddzielnie. Na odseparowaniu stracił przede wszystkim, pod wieloma względami słabszy, „Planet terror” autora „Desperado”.

Fabuła drugiej części dyptyku jest pretensjonalna i pozbawiona elementarnej logiki – czyli taka, jakiej po kinie grind należało oczekiwać. Armia amerykańska przyczyniła się do rozprzestrzenienia wirusa, która przemienia ludzi w żywe trupy. Garstka ocalałych podejmuje nierówną walkę z zombiakami oraz zainfekowanymi – ale uodpornionymi dzięki nieustannemu aplikowaniu sobie dawek pewnego gazu – wojskowymi. W filmie mnóstwo jest tanich emocji, ekran zapełnia galeria postaci typowych dla kina exploitation, takich jak zbzikowany naukowiec, kolekcjonujący męskie jądra czy kobieta-killer z karabinem maszynowym zamiast prawej kończyny dolnej.

Rodriguez od samego początku – podobnie jak Tarantino – atakuje sporą liczbą smaczków dla kinomanów: bohaterem jest El Wray – do El Rey zmierzali bracia Gecko w „Od zmierzchu do świtu”. Pojawia się – znany m. in. z filmu wymienionego powyżej, „Kill Billa” i „Death proof” – szeryf Earl Mc Graw. Łącznikiem z pierwszym epizodem „Grindhouse” jest również postać dr Dakoty Block, w którą ponownie wciela się, ucharakteryzowana na niewiarygodne straszydło, Marley Shelton oraz wspomnienie Jungle Julii, której pamięci dedykuje utwór radiowy DJ.

Obecność trzech wspomnianych postaci nie powinna być dla nikogo specjalnie zaskakująca, wszak pierwsza połowa „Death proof”, w której pojawiają się ci bohaterowie, rozgrywa się w miejscowości Austin (nota bene stamtąd pochodził też psychopatyczny morderca w „Niepokoju” DJ-a Caruso), położonej w Teksasie. Ten amerykański stan, który kino zwykło przedstawiać jako wylęgarnię degeneratów, zboczeńców i mutantów, uczynił miejscem akcji „Planet terror” również Rodriguez (żeby było śmieszniej on sam także przyszedł na świat w Teksasie).

Dodatkową gratką dla miłośników gry z poetyką trash movies jest bonus przed projekcją w postaci fałszywego zwiastuna filmu „Machete” – choć teraz jego fikcyjność stoi pod znakiem zapytania, gdyż powstał pomysł zrealizowania podobnego filmu. Szkoda, że na pozostałe fake trailery przyjdzie poczekać do edycji dvd.

Siłą filmu są świetnie skonstruowane postaci. Do podstawowych atutów należy koncertowy występ Shelton. Masakruje Freddy Rodriguez jako El Wray – hardy, tajemniczy, cyniczny, cedzący słowa bez najdrobniejszego śladu emocji. Jego one-linery są tak drętwe, że aż genialne. Ponadto aktor wypowiada je bez mrugnięcia okiem. Do klasyki scen kina popularnego wejdzie zapewne scena jego ucieczki przed zombiakami na …motorynce. Świetnie do historii pasuje kuternoga Cherry Darling (Rose Mc Gowan). Na drugim planie pojawiają się Quentin Tarantino i Bruce Willis. Żołnierz-gwałciciel w wykonaniu współtwórcy projektu „Grindhouse” to porcja rewelacyjnej – choć w finale niesmacznej – zabawy. Willis z charakterystyczną dla siebie miną cynicznego ironisty wygłasza bzdurne dialogi, ale wydaje się, że postać lidera grupy zainfekowanych wojskowych nie została należycie wykorzystana. Rodriguez obsadził również Fergie, która zrezygnowała ze scenicznego pseudonimu, w związku z czym widnieje w napisach jako Stacy Ferguson. Rola sprawi raczej większą – perwersyjną – przyjemność anty-fanom wokalistki Black Eyed Peas.

Niestety, przez pierwsze kilkadziesiąt minut dobrze opracowane postaci nie wystarczają, by poderwać „Planet terror” – w zamyśle tylko żerującego na śmieciowym kinie, a w rzeczywistości plasującego się niebezpiecznie blisko kina klasy Z. Pastiszowy klimat udaje się wykrzesać dopiero w scenie ratowania ze szpitala Cherry przez El Wray’a, który posługując się jedynie nożem wycina w pień żywe trupy, rzucając się na ratunek ukochanej Palomicie. Dawki makabrycznego humoru dostarczają nam perypetie dr Block – to samo zadanie spełnia również epizod z jej synkiem (gra go Rebel, syn reżysera) i bronią palną w roli głównej.

Im bliżej finału, tym wyraźniej widać, że Rodriguezowi nie starcza umiejętności, by skutecznie wymieszać zabawę stylistyką trash movies z samą konwencją. Przyrządzony przez niego koktajl jest pełen, trudnych do przełknięcia, grudek. Reżyserowi brakuje dystansu do opowiadanej na ekranie bzdurnej historii – szczególnie w finale, który nie celebruje kina exploitation, ale sam jest tandetny i skupia się na rozwałce.

Tarantino całą opowieść trzymał w ryzach, nasycając „Death proof” miłością do kina. W pierwszej części „Gridnhouse” z każdego kadru wylewała się, ujęta w nawias, znajomość kinematografii, nie tylko tej gorszego sortu. Finał pokazywał, która płeć rządzi obecnie światem. W "Planet terror" brakuje tego wyczucia, w wielu momentach nie ma wystarczającej ironii. Wątek końcowej przewagi heroiny nad herosem wypada pretekstowo i sztucznie.

Na rozdzieleniu projekcji „Death proof” i „Planet terror” zdecydowanie stracił ten drugi film. To, co zachwyciło u Tarantino, podczas seansu produkcji Rodrigueza kwitujemy jedynie konstatacją: ok, taśma filmowa jest stylizowana na śmieciowe filmy z lat 70 – nie ma mowy o zaskoczeniu.

Robertowi Rodriguezowi zabawa konwencją grindhouse’ów wyszła znacznie lepiej na poziomie konstrukcji postaci (El Wray, Cherry Darling, Dakota Block), udała się część sytuacji, a one-linery Freddy’ego Rodrigueza są smakowicie badziewne. Kumpel Tarantino poległ jednak w ogólnym zarysie – chodzi o fabułę w ujęciu całościowym, niejednokrotnie krążącą zbyt blisko trash movies, bez zachowania pastiszowego charakteru. Takie wrażenie dominuje po seansie.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Kiedy Alison poznała Bena

Detronizacja tradycyjnego modelu rodziny - w którym ostatnie słowo należy do mężczyzny, a naturalną koleją rzeczy najpierw następuje ślub, potem narodziny dziecka - zaczyna, jako temat, interesować amerykańską popkulturę. Przykładem może być, wyreżyserowany przez Judda Apatowa, przebój kin za Oceanem, „Wpadka”.

Alison Scott właśnie puka do drzwi wielkiej kariery – stacja telewizyjna powierzyła jej prowadzenie własnego programu. Ben Stone również przymierza się do zaistnienia w biznesie, przynajmniej w teorii. Planuje bowiem działalność non-profit. Wspólnie z kolegami zamierza uruchomić stronę internetową, na której znajdą się informacje odnośnie dokładnego czasu pokazywania w filmach, przez popularne aktorki, tych części ciała, które zazwyczaj są skrzętnie skrywane. Alison skupia się na pracy, jest inteligentną i dobrze ułożoną, młodą kobietą z nadziejami na przyszłość. Ben nie snuje dalekosiężnych planów i od udziału w wyścigu szczurów zdecydowanie woli jaranie trawki w miłym towarzystwie oraz oglądanie filmów. Bohaterów łączy podobny wiek – oboje niedawno przekroczyli dwudziestkę – i spędzona wspólnie noc. Pijackie igraszki okażą się dla dwójki całkiem innych, ale jednak podobnie nieodpowiedzialnych, postaci brzemienne w skutkach – Alison zajdzie w ciążę.

Taki punkt wyjścia oferuje wiele rozmaitych możliwości poprowadzenia akcji. Twórcy decydują się na schemat komedii, łącząc dodatkowo diametralnie różne warianty tego gatunku. Znajduje się miejsce dla wulgarnych dialogów, przywodzących na myśl rozmowy Dantego i Randala w „Sprzedawcach”. Mamy zbereźne sytuacje, mocno przypominające perypetie bohaterów filmów młodzieżowych w rodzaju „Ostrej jazdy” czy „Wiecznego studenta”. Jednocześnie we „Wpadce” zawarto obserwacje dotyczące związków damsko-męskich, charakterystyczne dla komedii obyczajowej – jednym z ostatnich reprezentantów tego nurtu byli „Przyjaciele” Tony’ego Goldwyna.

Film Apatowa skupia się na problemie niedopasowania obojga protagonistów i prezentuje widzom mozolny proces zbliżania dwójki bohaterów. Robi to w sposób niebanalny i – szczególnie jak na hollywoodzkie standardy – niezbyt odległy od życiowych realiów. Nie otrzymamy prostych recept, nagłego tąpnięcia, momentu, od którego Ben i Alison poczują, że są dla siebie stworzeni.

Tłem dla tych wydarzeń są dwa rozbudowane wątki poboczne. Jeden przedstawia problemy związku Debbie (siostry Alison) i Pete’a. W drugim możemy bliżej obserwować niedojrzałych i nieodpowiedzialnych kolegów Bena. Oba epizody są poprowadzone w wyważony sposób - reżyser poświęca im sporo czasu, ale nie pozwala, by zdominowały one historię pierwszoplanowych bohaterów.

Istotną płaszczyzną „Wpadki” są również popkulturowe nawiązania. Bohaterowie rozprawiają między innymi o „Transamerice”, „Monachium”, „Powrocie do przyszłości”; oglądają „Dzikie żądze” i „Fałszywą dwunastkę”. Reżyser parodiuje również film „Murderball – gra o życie” – czyni to w sposób bezceremonialny, ale nieodparcie śmieszny. Na ekranie pojawia się plejada celebrytów amerykańskiego showbiznesu. Wszystko to sprawi niesłychaną frajdę zwolennikom postmodernistycznych gierek.

Warte uwagi jest działanie Apatowa, który we wszystkich reżyserowanych bądź produkowanych przez siebie obrazach (m. in.: „Freaks and geeks”; „40-letni prawiczek”) stara się pracować z grupką tych samych aktorów. Grywają u niego Seth Rogen, małżonka Leslie Mann, Steve Carell, Jonah Hill. Prowadzi to do powstania kolejnej w USA kliki komediantów. Na podobnej zasadzie wspólnie występują w filmach – i zaliczają gościnne występy w osobnych projektach kolegów – Ben Stiller, Vince Vaughn, Owen i Luke Wilsonowie, czy Will Ferrell. W komitywie znajdują się również Rob Schneider i Adam Sandler.

Interesujące komedie nieczęsto trafiają do naszych kin. Jeszcze rzadziej zdarzają się filmy dowcipne, ale poruszające życiowe problemy. Białym krukiem są propozycje balansujące między różnymi rodzajami komizmu. Tym bardziej cieszy premiera „Wpadki”. Ogólne wrażenie psuje trochę rozwlekłość – obraz trwa ponad 2 godziny. Reżyser mógł śmiało wyciąć z 30 minut materiału.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Nadsekwańskie potyczki z paradygmatem

Nadsekwańskie potyczki z paradygmatem (28.10.2007)

Amerykańscy producenci filmowi od lat monitorują zagraniczne rynki. Następstwem są hollywoodzkie remake’i europejskich i azjatyckich produkcji – lub ekranizacje światowych bestsellerów literackich. Tymczasem macherom Fabryki Snów wymknęła się hitowa powieść z własnego podwórka – „Nie mów nikomu”. Kryminał Harlana Cobena przenieśli na szklany ekran Francuzi.

Nazwisko Cobena w Polsce nie jest specjalnym wabikiem dla widowni. Jego powieści nie cieszą się u nas szczególnym powodzeniem, co może być spowodowane chaotyczną polityką wydawniczą – zrezygnowano z klucza chronologicznego, książki prezentując czytelnikom bez zachowania kolejności.

Kryminały amerykańskiego powieściopisarza, ze swoją powtarzalnością motywów, sytuacji, a także podobieństwem poszczególnych postaci, są dumnym reprezentantem literatury popularnej. Niemal w każdej powieści akcja zawiązuje się poprzez dopadające bohatera – niewyjaśnione i traumatyczne – wydarzenia z przeszłości. Nie inaczej rzecz ma się przy okazji „Nie mów nikomu”, którego ekranową wersję podpisał 34-letni aktor („Po prostu razem”) i reżyser („Mon Idole”) Guillame Canet.

Alex i Margot (operuję imionami z francuskiego filmu – w powieściowym oryginale bohaterami byli David i Elizabeth. Obok przeniesienia akcji z Nowego Jorku do Paryża oraz rezygnacji z kilku wątków pobocznych jest to jedna z niewielu zmian względem literackiego pierwowzoru) udają się na romantyczny wypad nad jezioro – to miejsce ich pierwszego, jeszcze wczesnomłodzieńczego pocałunku. Wyjeżdżają tam w każdą rocznicę tego wydarzenia, skrupulatnie odnotowując kolejne wizyty na pobliskim drzewie. Wycieczka, którą obserwujemy w prologu, kończy się tragicznie – Margot zostaje zamordowana. Następnie akcja skacze 8 lat w przód – Alex oddaje się praktyce lekarskiej, ale jest wyraźnie przygaszony i nie potrafi usunąć z pamięci zmarłej małżonki. Niespodziewanie zaczyna otrzymywać e-maile, wskazujące, że jego żona jednak żyje. W tym samym czasie policja – wskutek pojawienia się nowych dowodów – wznawia śledztwo w sprawie morderstwa Margot Beck, wcześniej pochopnie zamknięte. Głównym podejrzanym jest Alex.

W dalszej części filmu przyjdzie nam śledzić powolne dochodzenie do prawdy przez bohatera, osaczonego z jednej strony przez paryskich policjantów, a z drugiej przez gangsterów.

Nie ma co ukrywać – film Caneta nie oferuje niczego oryginalnego, nie tworzy nowej jakości w kinie rozrywkowym. Jednocześnie „Nie mów nikomu” zdecydowanie odróżnia się od produkcji kryminalnych rodem z USA. Francuzi ograniczyli do niezbędnego minimum sekwencje podporządkowane akcji. W zamian obierając kurs na emocje, rządzące działaniem Alexa, na pierwszy plan wysuwając nie sensacyjną intrygę, lecz silne, ponadczasowe uczucie dwojga zakochanych. Pojawia się przesunięcie akcentów względem literackiego pierwowzoru – na pierwszy plan wysunięty zostaje przez reżysera wątek miłosny, co dzieje się kosztem thrillera. Chociaż należy dodać, jakby zadając kłam wcześniejszym stwierdzeniom, że jedną z najznamienitszych fragmentów filmu jest scena ucieczki bohatera przed policjantami – dynamiczna, pokazująca osaczenie Alexa przez funkcjonariuszy z kilku rozmaitych perspektyw.

Kluczowym elementem konstrukcji filmu jest aktorstwo Francois Cluzeta („Wariaci z Karaibów”), odtwarzającego główną rolę. Pisząc o Cluzecie, śmiało można zacytować reżysera, który mówił w wywiadzie: Francois nie gra roli, on ją przeżywa. Jego Alex Beck jest oddany pracy, ale nieszczęśliwy w życiu, chwyta się najmniejszej iskierki nadziei na odzyskanie Margot. Aktor przekonywająco oddaje niepowodzenie swojej postaci – obserwujemy rozczarowanie, rozgoryczenie, rozpacz, potem determinację w dążeniu do celu, graniczącą chwilami z obłędem. Wszystko udaje się osiągnąć Cluzetowi jedynie za pomocą oszczędnej mimiki.

Mocne wsparcie aktor otrzymuje w sugestywnej, znakomicie dopasowanej, muzyce, podkreślającej stan emocjonalny protagonisty. Delikatne – zazwyczaj gitarowe – dźwięki były improwizowane – nagrano je na żywo w jeden dzień. Autora ścieżki dźwiękowej – popularnego we Francji kompozytora Mathieu Chedida – nagrodzono statuetką Cezara.

Zresztą jedną z czterech, bo film doceniono ponadto w kategorii reżyserii, montażu oraz pierwszoplanowej roli męskiej (nagrodę otrzymał Cluzet). Deszcz wyróżnień, razem z rekordową frekwencją, dobitnie świadczą o sukcesie ekranizacji amerykańskiego kryminału na rodzimym rynku. Premiera „Nie mów nikomu”, do spółki z nie tak dawną obecnością na ekranach „Zakochanego Moliera” czy „Układu idealnego”, dowodzi, że we Francji kino rozrywkowe doczekało się naprawdę mocnej pozycji. Produkcje znad Sekwany wciąż różnią się od tytułów sprowadzanych zza Wielkiej Wody, zachowując europejski sznyt i charakter. Obecnie większość, granych w polskich kinach, filmów amerykańskich nie wykracza poza standardową papkę, przygotowywaną według jednej i tej samej matrycy. Świeży powiew nadchodzi właśnie z francuskich studiów filmowych, gdyż tamtejsi twórcy znacznie śmielej wykraczają poza paradygmat gatunkowy – czego przykładem zmodyfikowane w kierunku archetypicznej historii o sile miłości „Nie mów nikomu”, które w książkowym oryginale raczej nie pokonuje sztywnych ograniczeń powieści kryminalnej.

Canetowi należą się gromkie brawa za dobór muzyki czy konstrukcję pierwszoplanowego bohatera. Docenić trzeba dyskretne przemodelowanie opowieści. Efektem jest film zbliżony do literackiego pierwowzoru, ale jednak kładący akcenty w nieco innych miejscach. Żółta kartka za brak inwencji w scenie finałowej – rozwiązanie jest jeszcze do zaakceptowania na papierze, ale ekran obnaża jego niezborność i naiwność.

Lech Moliński 3,5/6

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl


Kontroler napięcia

Hollywood atakuje obecnie kolejna fala młodych i zdolnych twórców europejskich. Uznanie przyniosły im filmy ambitne i nietuzinkowe, ale w Fabryce Snów biorą się za reżyserię produkcyjniaków. Tylko niektórym udało się wyjść cało ze starcia z amerykańskim przemysłem filmowym, czego przykładem jest „Motel” Nimroda Antalla, autora „Kontrolerów”.

Streszczenie zwiastuje wyrób filmopodobny. Młode małżeństwo – naturalnie pogrążone w kryzysie – gubi drogę gdzieś na odludziu. Trafiają, jakże by inaczej, do motelu. Przynajmniej nie jest on nawiedzony, ale za to goście mają okazję zrobić karierę filmową w tzw. snuff movies - filmach rejestrujących sceny autentycznych morderstw. Bohaterowie nie są jednak w ciemię bici i podejmują nierówną walkę z prześladowcami.

Opis wskazuje na typową produkcję klasy Z, co to nawet nie leżała obok prawdziwego filmu. Scenariusz właściwie ani przez chwilę nie wyłamuje się ze schematu. Wezwany na pomoc policjant przyjeżdża w pojedynkę, poczynaniom małżeństwa również brak szczypty logiki. Tym, co ratuje „Motel”, od zatopienia w morzu gniotów, jest sprawna reżyseria Antalla. Jego zabiegi: niecodzienne prowadzenie kamery, częste zmiany rytmu narracji, pozwalają zbudować napięcie. Choć sztampowego finału nie udaje się podnieść z bezkresnego dna.

Czy ten film naprawdę musiał wyreżyserować Nimrod Antall? Można było zatrudnić sprawnego rzemieślnika, nie przymierzając D.J.’a Caruso. A talent autora „Kontrolerów” wykorzystać do lepszej historii.

Znośna lekkość Allena

Woody Allen kolejny raz zaskoczył. Bezpośrednio po nakręceniu świetnie ocenianego dramatu Wszystko gra, zrealizował miałką komedyjkę. Bo tak właśnie należy odbierać „Scoop- gorący temat”. Reżyser nie oferuje nam nic ponad dobrą zabawę.

Historia opowiedziana przez Allena w jego najnowszym filmie daje się streścić w kilku zdaniach. Młoda studentka dziennikarstwa z Ameryki Sondra Pronsky (Scarlett Johansson) spędza wakacje w Londynie. Tam, wraz z podstarzałym iluzjonistą Sidney’em Watermanem (w tej roli Woody Allen), prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego mordercy prostytutek. Sondra w trakcie amatorskiego dochodzenia zakochuje się w głównym podejrzanym (Hugh Jackman).

Podobne opowieści wielokrotnie widzieliśmy już na ekranie. W takich sytuacjach wielcy mistrzowie, do jakich bez wątpienia zalicza się Allen, stawiają zazwyczaj na zabawę konwencją. Próbują umieścić masę cytatów i odwołań do klasyki gatunku. W obrazie Scoop- gorący temat tego nie ma. Nie zawiera on nic ponad prostą, choć niewątpliwie dowcipną, fabułkę. Właśnie duża liczba udanych gagów należy do największych atutów filmu. Komizm słowny jest przecież od lat podstawowym narzędziem pracy Woody’ego Allena. To właśnie dowcipy wypowiadane z prędkością karabinu maszynowego przez Woody’ego stanowiły o sile filmów takich jak: „Annie Hall” czy „Jej wysokość Afrodyta”. Także najnowsza produkcja obfituje w niezłe dialogi (na pytanie o wyznawaną religię bohater odpowiada: „Kiedyś byłem wyznania hebrajskiego, ale przeszedłem na narcyzm”).

Drugi wspólny film Allena i Scarlett Johansson (nazywanej już nową muzą reżysera) jest całkowicie odmienny od poprzedniego - „Wszystko gra”. Reżyser stawia też przed aktorką nowe zadania. W pierwszym obrazie zagrała femme fatale, a w „Scoop- gorący temat” odtwarza postać naiwnej dziewczyny, miotającej się między pasją dziennikarską a uczuciem do podejrzanego. W wykonaniu Scarlett bohaterka jest sympatyczna i zabawna. Sondra, gdy chrząka podczas chwili romantycznego uniesienia, jest niesłychanie komiczna, na tym polu nie ustępując wcale weteranowi rozśmieszania.

Reżyser w czwartym z rzędu filmie nie ustawia siebie w centrum wydarzeń. Ma chyba świadomość pewnego wypalenia się kreowanej przez niego nagminnie postaci. Czuje, że nie ma już w tym temacie zbyt wiele do zaoferowania. Ocena tego podejścia zależna jest od stopnia sympatii, jaką konkretny widz darzy bohaterów Allenowskich. Dla mnie Woody’ego jest ostatnio trochę za mało.

Warta podkreślenia jest również rezygnacja Allena z wykorzystania w filmie jazzu. Wraz z nadejściem etapu europejskiego, zapoczątkowanego poprzednim obrazem, ten stały element stylu reżysera zniknął z menu jego produkcji. Zamiast tego w „Scoop- gorący temat” pojawia się muzyka klasyczna - pod postacią utworów Czajkowskiego i Straussa. Trochę żal standardów jazzowych, ale należy pochwalić Allena za odwagę i eksperymentowanie na tym odcinku kariery.

Nazwisko reżysera obiecuje więcej niż dostajemy. Mamy w „Scoop- gorący temat” kilka świetnych gagów. Poza tym Woody serwuje nam banalną historyjkę kryminalną. Wysyp lekkich filmów Allena („Drobne cwaniaczki”, „Melinda i Melina”) ma też dobre strony. Dla samego twórcy. Świadczy o powodzeniu w życiu osobistym, wywierającym od początków kariery zasadniczy wpływ na jego obrazy. I jak w takiej sytuacji oczekiwać od Allena zwyżki formy?

Droga bez celu

Droga bez celu (19.11.2007)

Andrea Arnold jest bez wątpienia utalentowaną reżyserką, ale, we wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin filmie, „Red road”, nie udaje jej się zapanować nad pełnometrażową historią.

Talent ujawnia, kiedy odkręca kurek z akcją, potęguje emocje, wprowadzając bohaterów w wir wydarzeń. Wówczas widz z zainteresowaniem śledzi ekranowe perypetie postaci. Jednak przez większość filmu tempo jest powolne, kamera pokazuje protagonistkę śledzącą recydywistę. Bez umotywowania działań bohaterki. Uniemożliwia to odbiorcy empatię i identyfikację, a z ekranu, najzwyczajniej w świecie, wieje nudą. „Red road” można by uratować, wprowadzając hitchcockowski suspens, co nadałoby historii inny charakter – zmieniłoby rytm i ciężar opowieści, przydało napięcia – czyli najbardziej deficytowego elementu duńsko-brytyjskiej koprodukcji. Tymczasem, po seansie trudno wyzbyć się poczucia, że autorka materiał na trzydziestominutową etiudę na siłę rozbudowała do rozmiarów pełnego metrażu.

Ekspozycja dawała nadzieję na thriller o artystycznym zacięciu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, próbę podjął m.in. Tornatore „Nieznajomą”, można by tu przywołać także „Podziemny krąg” Finchera”), bądź wiwisekcję dzisiejszej manii podglądania. Ostatecznie otrzymaliśmy produkt, plasujący się niebezpiecznie blisko polskich dramatów z okresu po transformacji ustrojowej, gdzie nędza, brud i smród wylewają się z każdego kadru. Gdzieś u brytyjskiej reżyserki – choćby w scenach erotycznych – pobrzmiewają echa von Triera.

Niestety, estetyka polskiego kina depresyjnego zdominowała „Red road”. Film Andrei Arnold jest sprawny formalnie, ale, żeby widz zachwycił się treścią, powinien być wyświetlany od 65. minuty.