piątek, 30 listopada 2007

Film zmarnowanej szansy

W „Irinie Palm” Sama Garbarskiego zakochała się publiczność podczas kilku ważnych festiwali. Zewsząd docierają głosy zachwytu nad filmem oraz wybitną kreacją Marianne Faithfull. Jednak w trakcie seansu trudno się doszukać źródeł powszechnej fascynacji.

Historia przedstawiona w brytyjskiej tragikomedii nosi znamiona oryginalności. Śledzimy losy Maggie (przereklamowana Marianne Faithfull), mieszkanki konserwatywnych, londyńskich przedmieść. Dla starszej kobiety, od siedmiu lat będącej wdową, najbliższą osobą jest syn Tom (Kevin Bishop). Maggie emocjonalnie związana jest również z wnuczkiem Ollie’em. Właśnie silne uczucie do poważnie chorego chłopca, dla którego szansą może być kosztowna operacja w Australii, spowoduje nieodwracalną zmianę w jej życiu. Kiedy okaże się, iż syn i synowa nie są w stanie uzyskać pieniędzy potrzebnych na pobyt za granicą - brytyjska służba zdrowia pokryje jedynie koszta samego zabiegu – bohaterka postanowi poszukać pracy. Okaże się to zadaniem niezwykle trudnym do zrealizowania, bo Maggie nigdzie dotychczas nie pracowała. Wreszcie trafi do sex-klubu, gdzie poszukiwane są hostessy czyli panie o gładkich dłoniach, zajmujące się masturbacją klientów. Po początkowych oporach, zwabiona możliwością łatwego i rychłego zarobku, zatrudnia się w klubie należącym do mężczyzny zwanego Mikky’m (Miko Manojlovic). Tam, w krótkim czasie, robi niebywałą karierę i staje się znana pod pseudonimem Irina Palm.

Sprawne poprowadzenie zawiązanej w ten sposób historii stanowi karkołomne zadanie. Istnieje poważne niebezpieczeństwo nadmiernej wulgaryzacji opowieści, wszak światek seksbiznesu nie jest miejscem premiującym pruderię i purytanizm. Ze względu na rodzaj wykonywanego przez bohaterkę zajęcia, nietrudno o groteskowość. Opowiadanie o szlachetnej babci, która poświęca własną godność dla uratowania umierającego wnuczka, wiąże się z ryzykiem osunięcia się w tani sentymentalizm.

ednak Garbarski przez długi czas potrafi skutecznie omijać te pułapki. W swoim filmie nie pokazuje męskich członków – widzimy tylko Maggie, siedzącą w kabinie i wykonującą rytmiczne ruchy dłonią. Kilkakrotnie kamera zagląda na drugą stronę kulis tego spektaklu i ukazuje nam odwiedzających Irinę Palm mężczyzn. To też obywa się bez detali. Historia nie staje się również groteskowa, choć niektóre sytuacje są naprawdę zabawne. Jak wtedy, gdy Mikky tłumaczy podczas rozmowy kwalifikacyjnej Maggie, że hostessa to w ich pracy eufemizm: „Czy wiesz, co oznacza słowo eufemizm? Ja też nie wiedziałem, mój prawnik mi powiedział”. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy obserwujemy bohaterkę, przystrajającą kabinę kwiatkami, wieszającą na ścianie ładny obrazek, przynoszącą do nocnego klubu ogromny termos. Kontrast między osobą protagonistki a porno-światem doskonale ukazuje scena, w której paraduje ona przez Sexy World w swoim fartuszku a’la babcia klozetowa, a w kadrze sąsiadują z nią młode, roznegliżowane dziewczyny, tańczące na rurkach.

Stereotypowo natomiast zostają sportretowane inne starsze mieszkanki londyńskich przedmieść. Nie szanują Maggie („Co ciekawego może dziać się w twoim nudnym życiu?”), a kiedy ujawnia im ona swoją niecodzienną profesje, nie potrafią tego zaakceptować. W pierwszej chwili możemy odnieść wrażenie, że trochę jej zazdroszczą, ale reżyser, jakby lekko wystraszony rozwojem sytuacji, wrzuca zgraną płytę i ucina wątek. Maggie zostaje w symboliczny sposób wyklęta – koleżanki znajdują nową partnerkę do gry w karty.

Niedokończona pozostaje również historia Luisy, pracującej w Sexy World na tym samym stanowisku co Irina Palm. Scenarzysta najpierw poświęca kilka scen na zbudowanie relacji między nią Maggie, by w połowie filmu nagle zrezygnować z postaci Luisy. Nie wybrzmiewa także na ekranie wątek demonicznego właściciela konkurencyjnego porno-klubu Dave’a. Sposób zaprezentowania jego epizodu powoduje, iż jest on bohaterem kompletnie niepotrzebnym. Nie wnosi do filmu ani dramatyzmu, ani komizmu a zostaje wykorzystany tylko do pokazania, że Mikky jednak nie postrzega Maggie w kategoriach biznesowych, jak twierdził w rozmowie.

Właśnie przemiana cynicznego gangstera we wdowca, marzącego o spokojnym życiu, może nawet z Maggie u boku, wypada blado. Garbarskiemu nie udaje się wytworzyć napięcia między parą bohaterów, a wyzyskany romantyzm należy zaliczyć do gatunku tych tanich.

Zawodzi również wynoszona pod niebiosa za tę rolę Marianne Faithfull. Muza Rolling Stonesów irytuje wąską gamą środków aktorskich – kiedy chce by jej postać była intrygująca, skupiała na sobie uwagę innych, to nic nie mówi, przemykając obok zdziwionych sąsiadów. Na szczęście, lepsze wrażenie pozostawiają po sobie odtwórcy pozostałych, ważnych dla filmu ról: Kevin Bishop i Miki Manojlovic. Grający Toma Bishop zapisuje się w naszej pamięci przede wszystkim świetną sceną eskalacji emocji. Mikky w interpretacji Manojlovica stanowi ciekawą, nieoczywistą postać. Wielka szkoda, że scenarzysta każe mu zmienić się w rzucającego Maggie tęskne spojrzenia grzecznego chłopca. W filmie widać też niedostatki formalne: plan bywa źle oświetlony, szwankuje kompozycja niektórych kadrów.

Garbarski stworzył prosta historię, którą zachwyciła się cała Europa. W odrażającym porno-świecie umieścił konserwatywną kobietę w sile wieku. Momentami jest się z czego pośmiać, bohaterowie są sympatyczni, a ich losy nie są nam całkiem obojętne. Jednak szereg błędów sprawił, że„Irina Palm” jest filmem zmarnowanej szansy. To eufemizm.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl

Quentin jest tylko jeden

Dwaj przyjaciele, wielbiący kinową pulpę – Quentin Tarantino i Robert Rodriguez – wspólnie nakręcili hołd dla popularnego w latach '70 kina exploitation. Publiczność europejska została pokrzywdzona, gdyż produkcje rozczłonkowano i – w odróżnieniu od USA – wprowadzono do kin oddzielnie. Na odseparowaniu stracił przede wszystkim, pod wieloma względami słabszy, „Planet terror” autora „Desperado”.

Fabuła drugiej części dyptyku jest pretensjonalna i pozbawiona elementarnej logiki – czyli taka, jakiej po kinie grind należało oczekiwać. Armia amerykańska przyczyniła się do rozprzestrzenienia wirusa, która przemienia ludzi w żywe trupy. Garstka ocalałych podejmuje nierówną walkę z zombiakami oraz zainfekowanymi – ale uodpornionymi dzięki nieustannemu aplikowaniu sobie dawek pewnego gazu – wojskowymi. W filmie mnóstwo jest tanich emocji, ekran zapełnia galeria postaci typowych dla kina exploitation, takich jak zbzikowany naukowiec, kolekcjonujący męskie jądra czy kobieta-killer z karabinem maszynowym zamiast prawej kończyny dolnej.

Rodriguez od samego początku – podobnie jak Tarantino – atakuje sporą liczbą smaczków dla kinomanów: bohaterem jest El Wray – do El Rey zmierzali bracia Gecko w „Od zmierzchu do świtu”. Pojawia się – znany m. in. z filmu wymienionego powyżej, „Kill Billa” i „Death proof” – szeryf Earl Mc Graw. Łącznikiem z pierwszym epizodem „Grindhouse” jest również postać dr Dakoty Block, w którą ponownie wciela się, ucharakteryzowana na niewiarygodne straszydło, Marley Shelton oraz wspomnienie Jungle Julii, której pamięci dedykuje utwór radiowy DJ.

Obecność trzech wspomnianych postaci nie powinna być dla nikogo specjalnie zaskakująca, wszak pierwsza połowa „Death proof”, w której pojawiają się ci bohaterowie, rozgrywa się w miejscowości Austin (nota bene stamtąd pochodził też psychopatyczny morderca w „Niepokoju” DJ-a Caruso), położonej w Teksasie. Ten amerykański stan, który kino zwykło przedstawiać jako wylęgarnię degeneratów, zboczeńców i mutantów, uczynił miejscem akcji „Planet terror” również Rodriguez (żeby było śmieszniej on sam także przyszedł na świat w Teksasie).

Dodatkową gratką dla miłośników gry z poetyką trash movies jest bonus przed projekcją w postaci fałszywego zwiastuna filmu „Machete” – choć teraz jego fikcyjność stoi pod znakiem zapytania, gdyż powstał pomysł zrealizowania podobnego filmu. Szkoda, że na pozostałe fake trailery przyjdzie poczekać do edycji dvd.

Siłą filmu są świetnie skonstruowane postaci. Do podstawowych atutów należy koncertowy występ Shelton. Masakruje Freddy Rodriguez jako El Wray – hardy, tajemniczy, cyniczny, cedzący słowa bez najdrobniejszego śladu emocji. Jego one-linery są tak drętwe, że aż genialne. Ponadto aktor wypowiada je bez mrugnięcia okiem. Do klasyki scen kina popularnego wejdzie zapewne scena jego ucieczki przed zombiakami na …motorynce. Świetnie do historii pasuje kuternoga Cherry Darling (Rose Mc Gowan). Na drugim planie pojawiają się Quentin Tarantino i Bruce Willis. Żołnierz-gwałciciel w wykonaniu współtwórcy projektu „Grindhouse” to porcja rewelacyjnej – choć w finale niesmacznej – zabawy. Willis z charakterystyczną dla siebie miną cynicznego ironisty wygłasza bzdurne dialogi, ale wydaje się, że postać lidera grupy zainfekowanych wojskowych nie została należycie wykorzystana. Rodriguez obsadził również Fergie, która zrezygnowała ze scenicznego pseudonimu, w związku z czym widnieje w napisach jako Stacy Ferguson. Rola sprawi raczej większą – perwersyjną – przyjemność anty-fanom wokalistki Black Eyed Peas.

Niestety, przez pierwsze kilkadziesiąt minut dobrze opracowane postaci nie wystarczają, by poderwać „Planet terror” – w zamyśle tylko żerującego na śmieciowym kinie, a w rzeczywistości plasującego się niebezpiecznie blisko kina klasy Z. Pastiszowy klimat udaje się wykrzesać dopiero w scenie ratowania ze szpitala Cherry przez El Wray’a, który posługując się jedynie nożem wycina w pień żywe trupy, rzucając się na ratunek ukochanej Palomicie. Dawki makabrycznego humoru dostarczają nam perypetie dr Block – to samo zadanie spełnia również epizod z jej synkiem (gra go Rebel, syn reżysera) i bronią palną w roli głównej.

Im bliżej finału, tym wyraźniej widać, że Rodriguezowi nie starcza umiejętności, by skutecznie wymieszać zabawę stylistyką trash movies z samą konwencją. Przyrządzony przez niego koktajl jest pełen, trudnych do przełknięcia, grudek. Reżyserowi brakuje dystansu do opowiadanej na ekranie bzdurnej historii – szczególnie w finale, który nie celebruje kina exploitation, ale sam jest tandetny i skupia się na rozwałce.

Tarantino całą opowieść trzymał w ryzach, nasycając „Death proof” miłością do kina. W pierwszej części „Gridnhouse” z każdego kadru wylewała się, ujęta w nawias, znajomość kinematografii, nie tylko tej gorszego sortu. Finał pokazywał, która płeć rządzi obecnie światem. W "Planet terror" brakuje tego wyczucia, w wielu momentach nie ma wystarczającej ironii. Wątek końcowej przewagi heroiny nad herosem wypada pretekstowo i sztucznie.

Na rozdzieleniu projekcji „Death proof” i „Planet terror” zdecydowanie stracił ten drugi film. To, co zachwyciło u Tarantino, podczas seansu produkcji Rodrigueza kwitujemy jedynie konstatacją: ok, taśma filmowa jest stylizowana na śmieciowe filmy z lat 70 – nie ma mowy o zaskoczeniu.

Robertowi Rodriguezowi zabawa konwencją grindhouse’ów wyszła znacznie lepiej na poziomie konstrukcji postaci (El Wray, Cherry Darling, Dakota Block), udała się część sytuacji, a one-linery Freddy’ego Rodrigueza są smakowicie badziewne. Kumpel Tarantino poległ jednak w ogólnym zarysie – chodzi o fabułę w ujęciu całościowym, niejednokrotnie krążącą zbyt blisko trash movies, bez zachowania pastiszowego charakteru. Takie wrażenie dominuje po seansie.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Kiedy Alison poznała Bena

Detronizacja tradycyjnego modelu rodziny - w którym ostatnie słowo należy do mężczyzny, a naturalną koleją rzeczy najpierw następuje ślub, potem narodziny dziecka - zaczyna, jako temat, interesować amerykańską popkulturę. Przykładem może być, wyreżyserowany przez Judda Apatowa, przebój kin za Oceanem, „Wpadka”.

Alison Scott właśnie puka do drzwi wielkiej kariery – stacja telewizyjna powierzyła jej prowadzenie własnego programu. Ben Stone również przymierza się do zaistnienia w biznesie, przynajmniej w teorii. Planuje bowiem działalność non-profit. Wspólnie z kolegami zamierza uruchomić stronę internetową, na której znajdą się informacje odnośnie dokładnego czasu pokazywania w filmach, przez popularne aktorki, tych części ciała, które zazwyczaj są skrzętnie skrywane. Alison skupia się na pracy, jest inteligentną i dobrze ułożoną, młodą kobietą z nadziejami na przyszłość. Ben nie snuje dalekosiężnych planów i od udziału w wyścigu szczurów zdecydowanie woli jaranie trawki w miłym towarzystwie oraz oglądanie filmów. Bohaterów łączy podobny wiek – oboje niedawno przekroczyli dwudziestkę – i spędzona wspólnie noc. Pijackie igraszki okażą się dla dwójki całkiem innych, ale jednak podobnie nieodpowiedzialnych, postaci brzemienne w skutkach – Alison zajdzie w ciążę.

Taki punkt wyjścia oferuje wiele rozmaitych możliwości poprowadzenia akcji. Twórcy decydują się na schemat komedii, łącząc dodatkowo diametralnie różne warianty tego gatunku. Znajduje się miejsce dla wulgarnych dialogów, przywodzących na myśl rozmowy Dantego i Randala w „Sprzedawcach”. Mamy zbereźne sytuacje, mocno przypominające perypetie bohaterów filmów młodzieżowych w rodzaju „Ostrej jazdy” czy „Wiecznego studenta”. Jednocześnie we „Wpadce” zawarto obserwacje dotyczące związków damsko-męskich, charakterystyczne dla komedii obyczajowej – jednym z ostatnich reprezentantów tego nurtu byli „Przyjaciele” Tony’ego Goldwyna.

Film Apatowa skupia się na problemie niedopasowania obojga protagonistów i prezentuje widzom mozolny proces zbliżania dwójki bohaterów. Robi to w sposób niebanalny i – szczególnie jak na hollywoodzkie standardy – niezbyt odległy od życiowych realiów. Nie otrzymamy prostych recept, nagłego tąpnięcia, momentu, od którego Ben i Alison poczują, że są dla siebie stworzeni.

Tłem dla tych wydarzeń są dwa rozbudowane wątki poboczne. Jeden przedstawia problemy związku Debbie (siostry Alison) i Pete’a. W drugim możemy bliżej obserwować niedojrzałych i nieodpowiedzialnych kolegów Bena. Oba epizody są poprowadzone w wyważony sposób - reżyser poświęca im sporo czasu, ale nie pozwala, by zdominowały one historię pierwszoplanowych bohaterów.

Istotną płaszczyzną „Wpadki” są również popkulturowe nawiązania. Bohaterowie rozprawiają między innymi o „Transamerice”, „Monachium”, „Powrocie do przyszłości”; oglądają „Dzikie żądze” i „Fałszywą dwunastkę”. Reżyser parodiuje również film „Murderball – gra o życie” – czyni to w sposób bezceremonialny, ale nieodparcie śmieszny. Na ekranie pojawia się plejada celebrytów amerykańskiego showbiznesu. Wszystko to sprawi niesłychaną frajdę zwolennikom postmodernistycznych gierek.

Warte uwagi jest działanie Apatowa, który we wszystkich reżyserowanych bądź produkowanych przez siebie obrazach (m. in.: „Freaks and geeks”; „40-letni prawiczek”) stara się pracować z grupką tych samych aktorów. Grywają u niego Seth Rogen, małżonka Leslie Mann, Steve Carell, Jonah Hill. Prowadzi to do powstania kolejnej w USA kliki komediantów. Na podobnej zasadzie wspólnie występują w filmach – i zaliczają gościnne występy w osobnych projektach kolegów – Ben Stiller, Vince Vaughn, Owen i Luke Wilsonowie, czy Will Ferrell. W komitywie znajdują się również Rob Schneider i Adam Sandler.

Interesujące komedie nieczęsto trafiają do naszych kin. Jeszcze rzadziej zdarzają się filmy dowcipne, ale poruszające życiowe problemy. Białym krukiem są propozycje balansujące między różnymi rodzajami komizmu. Tym bardziej cieszy premiera „Wpadki”. Ogólne wrażenie psuje trochę rozwlekłość – obraz trwa ponad 2 godziny. Reżyser mógł śmiało wyciąć z 30 minut materiału.

Lech Moliński

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Nadsekwańskie potyczki z paradygmatem

Nadsekwańskie potyczki z paradygmatem (28.10.2007)

Amerykańscy producenci filmowi od lat monitorują zagraniczne rynki. Następstwem są hollywoodzkie remake’i europejskich i azjatyckich produkcji – lub ekranizacje światowych bestsellerów literackich. Tymczasem macherom Fabryki Snów wymknęła się hitowa powieść z własnego podwórka – „Nie mów nikomu”. Kryminał Harlana Cobena przenieśli na szklany ekran Francuzi.

Nazwisko Cobena w Polsce nie jest specjalnym wabikiem dla widowni. Jego powieści nie cieszą się u nas szczególnym powodzeniem, co może być spowodowane chaotyczną polityką wydawniczą – zrezygnowano z klucza chronologicznego, książki prezentując czytelnikom bez zachowania kolejności.

Kryminały amerykańskiego powieściopisarza, ze swoją powtarzalnością motywów, sytuacji, a także podobieństwem poszczególnych postaci, są dumnym reprezentantem literatury popularnej. Niemal w każdej powieści akcja zawiązuje się poprzez dopadające bohatera – niewyjaśnione i traumatyczne – wydarzenia z przeszłości. Nie inaczej rzecz ma się przy okazji „Nie mów nikomu”, którego ekranową wersję podpisał 34-letni aktor („Po prostu razem”) i reżyser („Mon Idole”) Guillame Canet.

Alex i Margot (operuję imionami z francuskiego filmu – w powieściowym oryginale bohaterami byli David i Elizabeth. Obok przeniesienia akcji z Nowego Jorku do Paryża oraz rezygnacji z kilku wątków pobocznych jest to jedna z niewielu zmian względem literackiego pierwowzoru) udają się na romantyczny wypad nad jezioro – to miejsce ich pierwszego, jeszcze wczesnomłodzieńczego pocałunku. Wyjeżdżają tam w każdą rocznicę tego wydarzenia, skrupulatnie odnotowując kolejne wizyty na pobliskim drzewie. Wycieczka, którą obserwujemy w prologu, kończy się tragicznie – Margot zostaje zamordowana. Następnie akcja skacze 8 lat w przód – Alex oddaje się praktyce lekarskiej, ale jest wyraźnie przygaszony i nie potrafi usunąć z pamięci zmarłej małżonki. Niespodziewanie zaczyna otrzymywać e-maile, wskazujące, że jego żona jednak żyje. W tym samym czasie policja – wskutek pojawienia się nowych dowodów – wznawia śledztwo w sprawie morderstwa Margot Beck, wcześniej pochopnie zamknięte. Głównym podejrzanym jest Alex.

W dalszej części filmu przyjdzie nam śledzić powolne dochodzenie do prawdy przez bohatera, osaczonego z jednej strony przez paryskich policjantów, a z drugiej przez gangsterów.

Nie ma co ukrywać – film Caneta nie oferuje niczego oryginalnego, nie tworzy nowej jakości w kinie rozrywkowym. Jednocześnie „Nie mów nikomu” zdecydowanie odróżnia się od produkcji kryminalnych rodem z USA. Francuzi ograniczyli do niezbędnego minimum sekwencje podporządkowane akcji. W zamian obierając kurs na emocje, rządzące działaniem Alexa, na pierwszy plan wysuwając nie sensacyjną intrygę, lecz silne, ponadczasowe uczucie dwojga zakochanych. Pojawia się przesunięcie akcentów względem literackiego pierwowzoru – na pierwszy plan wysunięty zostaje przez reżysera wątek miłosny, co dzieje się kosztem thrillera. Chociaż należy dodać, jakby zadając kłam wcześniejszym stwierdzeniom, że jedną z najznamienitszych fragmentów filmu jest scena ucieczki bohatera przed policjantami – dynamiczna, pokazująca osaczenie Alexa przez funkcjonariuszy z kilku rozmaitych perspektyw.

Kluczowym elementem konstrukcji filmu jest aktorstwo Francois Cluzeta („Wariaci z Karaibów”), odtwarzającego główną rolę. Pisząc o Cluzecie, śmiało można zacytować reżysera, który mówił w wywiadzie: Francois nie gra roli, on ją przeżywa. Jego Alex Beck jest oddany pracy, ale nieszczęśliwy w życiu, chwyta się najmniejszej iskierki nadziei na odzyskanie Margot. Aktor przekonywająco oddaje niepowodzenie swojej postaci – obserwujemy rozczarowanie, rozgoryczenie, rozpacz, potem determinację w dążeniu do celu, graniczącą chwilami z obłędem. Wszystko udaje się osiągnąć Cluzetowi jedynie za pomocą oszczędnej mimiki.

Mocne wsparcie aktor otrzymuje w sugestywnej, znakomicie dopasowanej, muzyce, podkreślającej stan emocjonalny protagonisty. Delikatne – zazwyczaj gitarowe – dźwięki były improwizowane – nagrano je na żywo w jeden dzień. Autora ścieżki dźwiękowej – popularnego we Francji kompozytora Mathieu Chedida – nagrodzono statuetką Cezara.

Zresztą jedną z czterech, bo film doceniono ponadto w kategorii reżyserii, montażu oraz pierwszoplanowej roli męskiej (nagrodę otrzymał Cluzet). Deszcz wyróżnień, razem z rekordową frekwencją, dobitnie świadczą o sukcesie ekranizacji amerykańskiego kryminału na rodzimym rynku. Premiera „Nie mów nikomu”, do spółki z nie tak dawną obecnością na ekranach „Zakochanego Moliera” czy „Układu idealnego”, dowodzi, że we Francji kino rozrywkowe doczekało się naprawdę mocnej pozycji. Produkcje znad Sekwany wciąż różnią się od tytułów sprowadzanych zza Wielkiej Wody, zachowując europejski sznyt i charakter. Obecnie większość, granych w polskich kinach, filmów amerykańskich nie wykracza poza standardową papkę, przygotowywaną według jednej i tej samej matrycy. Świeży powiew nadchodzi właśnie z francuskich studiów filmowych, gdyż tamtejsi twórcy znacznie śmielej wykraczają poza paradygmat gatunkowy – czego przykładem zmodyfikowane w kierunku archetypicznej historii o sile miłości „Nie mów nikomu”, które w książkowym oryginale raczej nie pokonuje sztywnych ograniczeń powieści kryminalnej.

Canetowi należą się gromkie brawa za dobór muzyki czy konstrukcję pierwszoplanowego bohatera. Docenić trzeba dyskretne przemodelowanie opowieści. Efektem jest film zbliżony do literackiego pierwowzoru, ale jednak kładący akcenty w nieco innych miejscach. Żółta kartka za brak inwencji w scenie finałowej – rozwiązanie jest jeszcze do zaakceptowania na papierze, ale ekran obnaża jego niezborność i naiwność.

Lech Moliński 3,5/6

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl


Kontroler napięcia

Hollywood atakuje obecnie kolejna fala młodych i zdolnych twórców europejskich. Uznanie przyniosły im filmy ambitne i nietuzinkowe, ale w Fabryce Snów biorą się za reżyserię produkcyjniaków. Tylko niektórym udało się wyjść cało ze starcia z amerykańskim przemysłem filmowym, czego przykładem jest „Motel” Nimroda Antalla, autora „Kontrolerów”.

Streszczenie zwiastuje wyrób filmopodobny. Młode małżeństwo – naturalnie pogrążone w kryzysie – gubi drogę gdzieś na odludziu. Trafiają, jakże by inaczej, do motelu. Przynajmniej nie jest on nawiedzony, ale za to goście mają okazję zrobić karierę filmową w tzw. snuff movies - filmach rejestrujących sceny autentycznych morderstw. Bohaterowie nie są jednak w ciemię bici i podejmują nierówną walkę z prześladowcami.

Opis wskazuje na typową produkcję klasy Z, co to nawet nie leżała obok prawdziwego filmu. Scenariusz właściwie ani przez chwilę nie wyłamuje się ze schematu. Wezwany na pomoc policjant przyjeżdża w pojedynkę, poczynaniom małżeństwa również brak szczypty logiki. Tym, co ratuje „Motel”, od zatopienia w morzu gniotów, jest sprawna reżyseria Antalla. Jego zabiegi: niecodzienne prowadzenie kamery, częste zmiany rytmu narracji, pozwalają zbudować napięcie. Choć sztampowego finału nie udaje się podnieść z bezkresnego dna.

Czy ten film naprawdę musiał wyreżyserować Nimrod Antall? Można było zatrudnić sprawnego rzemieślnika, nie przymierzając D.J.’a Caruso. A talent autora „Kontrolerów” wykorzystać do lepszej historii.

Znośna lekkość Allena

Woody Allen kolejny raz zaskoczył. Bezpośrednio po nakręceniu świetnie ocenianego dramatu Wszystko gra, zrealizował miałką komedyjkę. Bo tak właśnie należy odbierać „Scoop- gorący temat”. Reżyser nie oferuje nam nic ponad dobrą zabawę.

Historia opowiedziana przez Allena w jego najnowszym filmie daje się streścić w kilku zdaniach. Młoda studentka dziennikarstwa z Ameryki Sondra Pronsky (Scarlett Johansson) spędza wakacje w Londynie. Tam, wraz z podstarzałym iluzjonistą Sidney’em Watermanem (w tej roli Woody Allen), prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego mordercy prostytutek. Sondra w trakcie amatorskiego dochodzenia zakochuje się w głównym podejrzanym (Hugh Jackman).

Podobne opowieści wielokrotnie widzieliśmy już na ekranie. W takich sytuacjach wielcy mistrzowie, do jakich bez wątpienia zalicza się Allen, stawiają zazwyczaj na zabawę konwencją. Próbują umieścić masę cytatów i odwołań do klasyki gatunku. W obrazie Scoop- gorący temat tego nie ma. Nie zawiera on nic ponad prostą, choć niewątpliwie dowcipną, fabułkę. Właśnie duża liczba udanych gagów należy do największych atutów filmu. Komizm słowny jest przecież od lat podstawowym narzędziem pracy Woody’ego Allena. To właśnie dowcipy wypowiadane z prędkością karabinu maszynowego przez Woody’ego stanowiły o sile filmów takich jak: „Annie Hall” czy „Jej wysokość Afrodyta”. Także najnowsza produkcja obfituje w niezłe dialogi (na pytanie o wyznawaną religię bohater odpowiada: „Kiedyś byłem wyznania hebrajskiego, ale przeszedłem na narcyzm”).

Drugi wspólny film Allena i Scarlett Johansson (nazywanej już nową muzą reżysera) jest całkowicie odmienny od poprzedniego - „Wszystko gra”. Reżyser stawia też przed aktorką nowe zadania. W pierwszym obrazie zagrała femme fatale, a w „Scoop- gorący temat” odtwarza postać naiwnej dziewczyny, miotającej się między pasją dziennikarską a uczuciem do podejrzanego. W wykonaniu Scarlett bohaterka jest sympatyczna i zabawna. Sondra, gdy chrząka podczas chwili romantycznego uniesienia, jest niesłychanie komiczna, na tym polu nie ustępując wcale weteranowi rozśmieszania.

Reżyser w czwartym z rzędu filmie nie ustawia siebie w centrum wydarzeń. Ma chyba świadomość pewnego wypalenia się kreowanej przez niego nagminnie postaci. Czuje, że nie ma już w tym temacie zbyt wiele do zaoferowania. Ocena tego podejścia zależna jest od stopnia sympatii, jaką konkretny widz darzy bohaterów Allenowskich. Dla mnie Woody’ego jest ostatnio trochę za mało.

Warta podkreślenia jest również rezygnacja Allena z wykorzystania w filmie jazzu. Wraz z nadejściem etapu europejskiego, zapoczątkowanego poprzednim obrazem, ten stały element stylu reżysera zniknął z menu jego produkcji. Zamiast tego w „Scoop- gorący temat” pojawia się muzyka klasyczna - pod postacią utworów Czajkowskiego i Straussa. Trochę żal standardów jazzowych, ale należy pochwalić Allena za odwagę i eksperymentowanie na tym odcinku kariery.

Nazwisko reżysera obiecuje więcej niż dostajemy. Mamy w „Scoop- gorący temat” kilka świetnych gagów. Poza tym Woody serwuje nam banalną historyjkę kryminalną. Wysyp lekkich filmów Allena („Drobne cwaniaczki”, „Melinda i Melina”) ma też dobre strony. Dla samego twórcy. Świadczy o powodzeniu w życiu osobistym, wywierającym od początków kariery zasadniczy wpływ na jego obrazy. I jak w takiej sytuacji oczekiwać od Allena zwyżki formy?

Droga bez celu

Droga bez celu (19.11.2007)

Andrea Arnold jest bez wątpienia utalentowaną reżyserką, ale, we wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin filmie, „Red road”, nie udaje jej się zapanować nad pełnometrażową historią.

Talent ujawnia, kiedy odkręca kurek z akcją, potęguje emocje, wprowadzając bohaterów w wir wydarzeń. Wówczas widz z zainteresowaniem śledzi ekranowe perypetie postaci. Jednak przez większość filmu tempo jest powolne, kamera pokazuje protagonistkę śledzącą recydywistę. Bez umotywowania działań bohaterki. Uniemożliwia to odbiorcy empatię i identyfikację, a z ekranu, najzwyczajniej w świecie, wieje nudą. „Red road” można by uratować, wprowadzając hitchcockowski suspens, co nadałoby historii inny charakter – zmieniłoby rytm i ciężar opowieści, przydało napięcia – czyli najbardziej deficytowego elementu duńsko-brytyjskiej koprodukcji. Tymczasem, po seansie trudno wyzbyć się poczucia, że autorka materiał na trzydziestominutową etiudę na siłę rozbudowała do rozmiarów pełnego metrażu.

Ekspozycja dawała nadzieję na thriller o artystycznym zacięciu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, próbę podjął m.in. Tornatore „Nieznajomą”, można by tu przywołać także „Podziemny krąg” Finchera”), bądź wiwisekcję dzisiejszej manii podglądania. Ostatecznie otrzymaliśmy produkt, plasujący się niebezpiecznie blisko polskich dramatów z okresu po transformacji ustrojowej, gdzie nędza, brud i smród wylewają się z każdego kadru. Gdzieś u brytyjskiej reżyserki – choćby w scenach erotycznych – pobrzmiewają echa von Triera.

Niestety, estetyka polskiego kina depresyjnego zdominowała „Red road”. Film Andrei Arnold jest sprawny formalnie, ale, żeby widz zachwycił się treścią, powinien być wyświetlany od 65. minuty.