

Droga bez celu (19.11.2007)
Andrea Arnold jest bez wątpienia utalentowaną reżyserką, ale, we wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin filmie, „Red road”, nie udaje jej się zapanować nad pełnometrażową historią.
Talent ujawnia, kiedy odkręca kurek z akcją, potęguje emocje, wprowadzając bohaterów w wir wydarzeń. Wówczas widz z zainteresowaniem śledzi ekranowe perypetie postaci. Jednak przez większość filmu tempo jest powolne, kamera pokazuje protagonistkę śledzącą recydywistę. Bez umotywowania działań bohaterki. Uniemożliwia to odbiorcy empatię i identyfikację, a z ekranu, najzwyczajniej w świecie, wieje nudą. „Red road” można by uratować, wprowadzając hitchcockowski suspens, co nadałoby historii inny charakter – zmieniłoby rytm i ciężar opowieści, przydało napięcia – czyli najbardziej deficytowego elementu duńsko-brytyjskiej koprodukcji. Tymczasem, po seansie trudno wyzbyć się poczucia, że autorka materiał na trzydziestominutową etiudę na siłę rozbudowała do rozmiarów pełnego metrażu.
Ekspozycja dawała nadzieję na thriller o artystycznym zacięciu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, próbę podjął m.in. Tornatore „Nieznajomą”, można by tu przywołać także „Podziemny krąg” Finchera”), bądź wiwisekcję dzisiejszej manii podglądania. Ostatecznie otrzymaliśmy produkt, plasujący się niebezpiecznie blisko polskich dramatów z okresu po transformacji ustrojowej, gdzie nędza, brud i smród wylewają się z każdego kadru. Gdzieś u brytyjskiej reżyserki – choćby w scenach erotycznych – pobrzmiewają echa von Triera.
Niestety, estetyka polskiego kina depresyjnego zdominowała „Red road”. Film Andrei Arnold jest sprawny formalnie, ale, żeby widz zachwycił się treścią, powinien być wyświetlany od 65. minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz