piątek, 28 grudnia 2007

Iniemamocni

Iniemamocni (17.08.2007)

Dystyngowany, inteligentny, ale jednocześnie wyrachowany psychopata. Mimo że takiego Anthony’ego Hopkinsa znamy doskonale, to oglądanie go po raz kolejny, w niemal tej samej roli, nadal stanowi czystą przyjemność. A jeśli ma on jeszcze godnych siebie partnerów filmowych, tak jak w „Słabym punkcie” Gregory’ego Hoblita, to wrażenia są gwarantowane.

Hoblit, znany dotychczas m.in. z „Lęku pierwotnego” (gdzie swoją pierwszą fenomenalną rolę zagrał Edward Norton), podczas realizacji najnowszego filmu stanął przed niełatwym zadaniem. Musiał skutecznie utrzymać napięcie w thrillerze, w którym od pierwszej sceny wiadomo kto jest winny.

Ted Crawford (Hopkins) postrzelił swoją małżonkę, bo miała romans z detektywem Robem Nunally’m. Jak na ironię, właśnie Nunally zostaje wezwany do mieszkania Crawfordów, by ująć sprawcę. Udaje mu się to bez większego kłopotu, Ted nie dość, że nie stawia oporu, to jeszcze niedługo później potulnie przyznaje się do próby zamordowania żony. Następnie na scenę wkracza drugi bohater spektaklu. Willy Beachum jest młodym, przystojnym prokuratorem o wielkich ambicjach, przed którym właśnie otwierają się wrota kariery. Już niedługo zacznie pracę w renomowanej korporacji prawniczej, gdzie czekają na niego splendor, pieniądze, a także ponętna szefowa pod postacią Rosamund Pike („Śmierć nadejdzie jutro”). Jednak pozornie prostą drogę do sukcesu zdąży jeszcze skomplikować Ted Crawford.

Do pierwszego spotkania dwójki bohaterów dochodzi podczas postępowania przygotowawczego. Początkowo wydaje się, że przewaga jest po stronie prokuratora - Crawford przyznał się do winy, zrezygnował z usług adwokata i postanowił bronić się samemu. Gdy na jaw wychodzą powiązania Nunally’ego z ofiarą, sytuacja się zmienia. Zeznanie niedoszłego mordercy zostaje zanegowane, a Beachum traci dowody, ma same poszlaki. To ewidentne zaniedbanie prokuratora sprawia, że jego przyszłość staje pod znakiem zapytania i zmusza go do walki o zawodową pozycję. A że jest urodzonym zwycięzcą - wygrał 97% prowadzonych spraw - nie potrafi dać za wygraną.

Scenariusz „Słabego punktu” nie olśniewa oryginalnością. To kolejna historia błyskotliwego karierowicza, który w chwili próby otrząśnie się i ostatecznie nie zostanie adwokatem diabła. Opowieść wzbogaca postać zimnego drania - może kiedyś był w tym samym miejscu, co nasz bohater, ale wybrał inną drogę? Prowadzi on z protagonistą wymyślną grę, wykorzystując „słabe punkty” chłopaka - młodzieńczą butę i nadmierną ambicję. Jeśli znamy schemat gatunku, finał nie może okazać się zaskoczeniem. Reżyser zostawił jednak margines na niedopowiedzenia - na kilka nurtujących pytań nie dostajemy odpowiedzi.

Wszelkie scenariuszowe niedociągnięcia rekompensuje rewelacyjna gra aktorów. Na ekranie oglądamy wyśmienity aktorski pojedynek - ukradkowe spojrzenia, ledwo zauważalne gesty i szelmowskie uśmiechy obu panów - wszystko to znakomicie podkręca atmosferę. Każde zetknięcie Hopkinsa z Goslingiem robi wrażenie. Hopkins zdążył już nas przyzwyczaić do znakomitych kreacji, ponadto od autorów filmu otrzymuje do zagrania rolę w zasadzie lecteropodobną. Wyrazy uznania należą się Ryanowi Goslingowi, który jako przesadnie ambitny, początkujący prawnik wypada więcej niż przyzwoicie. Warto przyglądać się dalszemu rozwojowi kariery aktora znanego z „Fantyka” i - wydanego w Polsce tylko na dvd - „Szkolnego chwytu” (nominacja do Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego). Ponadto dobrze wywiązują się z powierzonego im zadania David Strathairn (gra szefa Beachuma w prokuraturze) oraz Rosamund Pike, na którą patrzy się z niesłabnącą przyjemnością.

Wybierając „Słaby punkt” z wakacyjnego repertuaru polskich kin, nie należy sugerować się znaczeniem tytułu. Na tle mdłych komedii romantycznych oraz blockbusterów, skupionych wyłącznie na akcji, film wyróżnia się rewelacyjnym aktorstwem oraz umiejętnie dozowanym napięciem. Reżyser i scenarzysta znajdują czas, aby przyjrzeć się swoim bohaterom, wyjaśnić motywy ich postępowania. Chociaż film nie jest bez skazy, bez problemu może otrzymać certyfikat jakości.

Lech Moliński

Recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl

Historia obsesji

Historia obsesji (14.06.2007)

Po pięcioletniej przerwie, doczekaliśmy się premiery nowego filmu Davida Finchera, autora „Siedem” i „Podziemnego kręgu”. Poprzedni obraz - „Azyl” – okazał się fiaskiem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym. Na szczęście najnowsza, oparta na faktach, produkcja pt. „Zodiak” potwierdza nieprzeciętny talent Finchera.

Reżyser, przez niektórych nazywany artystą kina gatunkowego, po raz pierwszy w swojej karierze zdecydował się sięgnąć po autentyczną historię. Postanowił opowiedzieć o seryjnym mordercy Zodiaku terroryzującym Zatokę San Francisco, nota bene do dziś nie ujętym. Za materiał źródłowy posłużyły mu hipotezy zawarte w dwóch książkach („Zodiac” i „Zodiac unmasked”) napisanych przez Roberta Graysmitha, wieloletniego pracownika San Francisco Chronicle, będącego najbliżej rozwiązania zagadki tożsamości zabójcy.

Morderca, o którym mowa w filmie, rozpoczął swą działalność czwartego lipca 1969 roku - w miejscowości Vallejo zamordował młodą kobietę oraz ciężko ranił nastoletniego chłopaka. Wkrótce po tym zdarzeniu wystosował do trzech gazet (San Francisco Chronicle, Vallejo Times-Herald i San Francisco Examiner) list, w którym podał szczegóły zbrodni oraz nadał sobie przydomek Zodiak. Zażądał od wszystkich dzienników publikacji treści oświadczenia oraz dołączonego do niego kryptogramu. Do redakcji tych czasopism pisywał aż do 1974 roku. Za każdym razem podawał informacje dotyczące morderstw popełnionych w ostatnim czasie w okolicach San Francisco. W swoich listach przyznał się do zamordowania trzydziestu siedmiu osób, ale tylko w pięciu przypadkach można ze stuprocentową pewnością stwierdzić jego winę. Dziś już wiadomo, iż wielokrotnie przypisywał sobie zbrodnie dokonane przez innych, o których przeczytał wcześniej w gazetach.

Tematem seryjnego mordercy zainteresował się, uwielbiający mroczne historie, David Fincher. Centralną postacią swojego najnowszego filmu nie uczynił jednak tytułowego bohatera. Znacznie większy potencjał dostrzegł w losach czterech mężczyzn, próbujących dopaść Zodiaka. Dave Toschi (Mark Ruffalo) i Bill Armstrong (Anthony Edwards) z wydziału zabójstw policji San Francisco, sprawą zbrodniarza zajmowali się z zawodowego obowiązku. Paul Avery (Robert Downey Jr) był w owym czasie dziennikarzem śledczym San Francisco Chronicle i pisał artykuły dotyczące działalności Zodiaka. Stopniowo wzrastało również zaangażowanie Roberta Graysmitha (Jake Gyllenhaal), karykaturzysty San Francisco Chronicle, który poświęcił wiele lat na rozwikłanie zagadki tożsamości, grasującego w latach siedemdziesiątych maniaka. Prowadzona przez Toschiego i Armstronga sprawa należała do najważniejszych w tamtym okresie. Do śledczych zgłaszały się setki osób, przyznających się do serii morderstw lub twierdzących, że znają zabójcę. Rozwiązanie sprawy hamowało jeszcze wiele rzeczy: walka z biurokracją, nieustanna kontrola ze strony prasy, zwykłe ludzkie błędy - jak wtedy, gdy po morderstwie taksówkarza dwójka posterunkowych przepuściła sprawcę mordu.

Dla Paula Avery’ego sprawa nieuchwytnego mordercy miała być przepustką do pierwszej ligi dziennikarstwa, okazała się jednak przyczyną jego klęski. Po serii artykułów Zodiak zwrócił się do niego bezpośrednio, grożąc śmiercią. Doprowadziło to do tego, że wszyscy żurnaliści w mieście nosili plakietki z napisem: Nie jestem Paulem Averym. Obsesyjne zainteresowanie sprawą wykazywał również rysownik San Francisco Chronicle i zarazem miłośnik zagadek, Robert Graysmith, który rozwiązał jedną z nadesłanych przez zabójcę, zaszyfrowanych informacji. Armstrong po siedmiu latach niekończącego się śledztwa zrezygnował z pracy w Wydziale Zabójstw, a Avery popadł w chorobę alkoholową. Także dla Toschiego i Graysmitha skutki zaangażowania w rozwikłanie zagadki mordercy nie były najlepsze.

Ich dramatyczne losy Fincher portretuje w sposób wyważony. Film ma niespieszne tempo, reżyser nie szarżuje - ogranicza stosowanie uwielbianego przez siebie, teledyskowego montażu. Dzięki błyskotliwej reżyserii niecierpliwie oczekujemy na zakończenie, które przecież znamy już przed rozpoczęciem seansu. Rewelacyjne są też zdjęcia - jak choćby ujęty z góry, zamglony most Golden Gate, wielokrotnie przecież filmowany, ale chyba nigdy dotąd w taki sposób; czy drobiazgowo oddana scena ulewy, z kroplami deszczu spadającymi na szybę samochodu - znakomicie budują atmosferę bezsilności. Fincher po raz kolejny pokazuje, że zdecydowanie chętniej operuje cieniem, aniżeli światłem.

Nieodłączną częścią kina Finchera jest plejada pojawiających się na ekranie, hollywoodzkich gwiazd. Występowali u niego m.in.: Morgan Freeman, Kevin Spacey, Michael Douglas, czy Jodie Foster. Dla Brada Pitta właśnie role Davida Millsa i Tylera Durdena były najlepszymi w dorobku. Także przy okazji „Zodiaka” reżyser współpracował z aktorską śmietanką. Lekko zbzikowany i wiecznie podchmielony, momentami przypominający kapitana Jacka Sparrowa, Paul Avery w wykonaniu Roberta Downey Jr., to już dziś jeden z kandydatów do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. Zmieniający wygląd niczym kameleon i grywający często bohaterów z różnych bajek (nieszczęśliwy romantyk z „Jak w niebie”; brodaty artysta w filmie „Moje życie beze mnie” czy gliniarz - cwaniak z „Zakładnika”) Mark Ruffalo tworzy jedną z najbardziej wyrazistych postaci policjantów w kinie ostatnich lat. Wreszcie możemy zapomnieć o jego wyczynach w filmach pokroju „Szkoły stewardess” i „Dziś 13, jutro 30”. Zaznaczają swoją obecność na ekranie Jake Gyllenhaal i Anthony Edwards, rewelacyjny jest cały drugi plan - na czele z Chloe Sevigny w roli żony Graysmitha i Philipem Bakerem Hallem, grającym grafologa Sherwooda.

„Zodiaka” można odczytywać jako świadectwo ewolucji poglądów reżysera i pewnego rodzaju polemikę z filmem „Siedem” (1995). Tam Fincher wykreował wizerunek psychopatycznego mordercy z misją, chcącego swoim postępowaniem uświadomić społeczeństwu jego błędy i głupotę. Ten typ bohatera od lat jest hołubiony przez hollywoodzkich producentów i wciąż dopisywane są nowe epizody jego historii (patrz seria „Piła” czy cztery filmy opowiadające losy Hannibala Lectera). John Doe (co w anglosaskiej terminologii policyjnej oznacza „nieznanego sprawcę”) jest metodyczny - swoje ofiary dobiera staranie, potem cierpliwie zabija, zgodnie z misternie skonstruowanym planem, w myśl biblijnych siedmiu grzechów głównych. Chce przez to pokazać degrengoladę współczesnego świata. Natomiast tytułowy bohater najnowszej produkcji Finchera jawi nam się jako osobnik, przede wszystkim, szukający uznania i rozgłosu. Za jego działalnością nie kryła się żadna ideologia, a oglądane na ekranie sceny morderstw pokazują, że Zodiak wcale nie celebrował swoich zbrodni. Więcej, nie kierował się żadnym kluczem przy doborze ofiar - nie zabijał wyłącznie WASP-ów, ani samych hipisów czy czarnych, lecz przypadkowe osoby.

„Zodiak” Davida Finchera jest filmem nietuzinkowym. Udaje - szczególnie w pierwszej części - thriller, będąc w rzeczywistości dramatem o ludzkich obsesjach. Reżyser dekonstruuje mit filmowego psychopaty, metodycznego, działającego według planu killera. Urzeka prostota finału, jego ascetyczna forma oraz minimalny przekaz treściowy. Nowy film Finchera byłby sporo gorszy bez rewelacyjnych zdjęć, pogrążonego w ciemnościach, San Francisco minionych lat.

Lech Moliński 5,5/6

recenzja opublikowana w portalu g-punkt.pl oraz artzinie Nowe Tworzywo

czwartek, 27 grudnia 2007

Literatura na ekranie

Literatura na ekranie (11.12.2007)

Jaki smak ma miłość? Tytuł filmu „Smaki miłości” sugeruje istnienie wielosmakowości najmocniejszego z ludzkich uczuć. Jednak u reżysera Roberta Bentona inne smaki nokautuje posmak miłosnej goryczki. Zakochać się jest łatwo, trudniej obiektem fascynacji uczynić prawidłową osobę, a także przetrwać próbę miłości.

Takim – bez dwóch zdań – nietrafionym związkiem jest małżeństwo Bradley’a i Kathryn. On (Greg Kinnear o wzroku zbitego cocker-spaniela) nie zwraca uwagi na jej potrzeby – w prezencie ofiarowuje żonie szczeniaka, chociaż Kathryn psów nie cierpi. W rezultacie porzuca go dla innej kobiety. Ich rozstanie przewidział Harry Stevenson (Morgan Freeman) – profesor uczelni, znawca starożytnej Grecji, a także znajomy Bradley’a, godzinami przesiadujący w kawiarence młodszego kolegi i obserwujący otaczający świat, trochę na kształt osoby wszechwiedzącej, nadprzyrodzonej.

Wspomniana kafejka jest spoiwem łączącym bohaterów spektaklu. Tam dochodzi do spotkania Chloe i Oscara – dwojga młodych ludzi, którzy są na świecie niezwykle samotni. Chłopak, co prawda, mieszka z ojcem, ale ich relacja jest toksyczna. Także w kawiarni Bradley pozna kolejny obiekt swoich westchnień – Dianę Croce (wciąż atrakcyjna Radha Mitchell).

Harry miłosne przygody, narodziny związków obserwuje z dystansu, ale jego również dotykają ludzkie problemy – nie może dojść do siebie po niedawnej śmierci dorosłego syna. Brak mu chęci do życia, które raczej przypomina wegetację.

W niespiesznym tempie, rozbity na małe punkciki kulminacyjne – bez tego „właściwego” – toczy się ten film. Trochę nazbyt literacki, jak na historię opowiadaną na ekranie, ale wszystko staje się jasne, gdy wiemy, że „Smaki miłości” są adaptacją powieści Charlesa Baxtera. Jego literackość objawia się głównie w konstrukcji postaci, którym daleko do pełnokrwistości, mienią się raczej jako reprezentacje życiowych postaw w temacie miłość. Bradley nie wyciąga wniosków z wcześniejszych porażek i w miłość bezrefleksyjnie się zanurza, Chloe i Oscar to przykład miłości wbrew wszystkiemu, Diana swoim emocjonalnym chłodem egzemplifikuje współczesną obawę przed zaangażowaniem.

Zwiastun „Smaków miłości” sugerował komedię romantyczną. Filmowi Bentona daleko jednak do lukrowanych uspokajaczy serc. Mało w nim słodyczy – jeśli już jest śmiech, to gorzki. Nie brakuje słonych łez. Niektóre oczyszczają i edukują, inne kapią bez żadnej nadziei. Wydaje się, że czas osuszy je wszystkie, ale trudno uwierzyć, że życiowe filmowych postaci po zakończeniu seansu stanie się proste i wolne od smutku.

Przedmiotowe potraktowanie bohaterów przez reżysera (to już nie ta forma, co wtedy, gdy dostawał Oscara za „Sprawę Kramerów”) psuje wrażenie całości. Nie ulega wątpliwości, że poruszone problemy – choć niespecjalnie nowatorskie – są aktualne i interesujące dla współczesnego widza. Poza tym – z pominięciem paru chwil sztampy – dobry, zniuansowany jest scenariusz filmu. Szkoda, że odbiorca otrzymał tak mało szans, by przejąć się losami Harry’ego, Bradley’a i spółki. To raczej literatura na ekranie, aniżeli film.

Lech Moliński 3,5/6

recenzja opublikowana w portalu relaz.pl

Poprawnie wywołana klisza

POPRAWNIE WYWOŁANA KLISZA (27.12.2007)

Z kabaretu do kina. Z offu na salony. Lekko upraszczając, oba zdania charakteryzują drogę, jaką pokonał Bartosz Brzeskot – reżyser komedii kryminalnej „Nie ma takiego numeru”. Były członek Grupy Rafała Kmity zmiksował wątki z „Vabanku”, „Ocean’s eleven” i paru innych filmów. Momentami z gracją, momentami topornie.

Początek filmu Brzeskota przywodzi na myśl „Przekręt” Guy’a Ritchie’ego – narrator Melchior zaczyna opowiadać historię. Podobnie jak w obrazie brytyjskim, jest to historia przekrętu. Tyle, że dalej pojawia się podobieństwo do dwóch produkcji wspomnianych wcześniej.

Celem w „Nie ma takiego numeru” będzie kasyno, należące do Koniakowskiego. Kasyno nietuzinkowe, bo pełniące funkcję pralni pieniędzy rządowych. Mózgiem całego skoku okazuje się właśnie Melchior, kasiarz-amator, który fachu włamywacza nauczył się – jak sam mówi – w... garderobie. Było to możliwe, ponieważ, przy okazji pracy w cyrku, terminował u boku mistrza rozbijania sejfów. Po otrzymaniu cynku o możliwym włamie, nasz bohater zaczyna kompletować ekipę. Dobiera rozmaitych współpracowników – dla każdego przewidując, precyzyjnie określone, zadanie. Niespełnionego boksera Pitera, którego głównym atutem jest rozbrajający uśmiech, deleguje do pracy w charakterze windziarza – miejscem zatrudnienia jest, oczywiście, hotel przy kasynie. Do Grubego pełni funkcję kierowcy oraz zajmuje się wszelkiego rodzaju zadaniami specjalnymi, wymagającymi zastosowania siły fizycznej – te ostatnie wykonuje zazwyczaj z bratem-bliźniakiem. Istotnym ogniwem planu jest Szpula, tzw. doliniara, czyli mistrzyni kradzieży kieszonkowej. Potrafi pozbawić szczęśliwego posiadacza portfela, karty, łańcuszka. Ekipa Melchiora nie byłaby pełna bez Dubeltowego Hrabii – specjalisty od gry w ruletkę, któremu w misternym planie przypada rola pokerzysty.

Jak widać, postaci wyraziste i – jak to w gatunku bywa – nakreślone grubą kreską. Z tym, że nikt od komedii kryminalnej nie oczekuje wysublimowanych portretów psychologicznych bohaterów. Najważniejsze jest widowisko. Niestety, z tym elementem u Brzeskota bywa różnie. Bronią się fragmenty, które zapewne polubiłby inżynier Mamoń, znany miłośnik tego, co już gdzieś wcześniej widział i słyszał. Nagromadzenie cytatów i odwołań jest naprawdę spore. Jednym z bohaterów jest Kwintowski – grany, żeby było zabawniej, przez Jana Machulskiego. Żeby było jeszcze śmieszniej – w finale pryska on do Wiednia – co bezpośrednio łączy się z serią „Vabank”. Smaczkiem aktorskim jest też występ Jana Nowickiego w roli... Wielkiego Szu, uczącego Dubeltowego Hrabię gry w pokera. Z filmu z Nowickim niemal skopiowana została scena karcianej potyczki Hrabii z Koniakowskim. Sposób filmowania z kolei przywodzi na myśl filmy Stevena Soderbergha o przygodach Danny’ego Oceana.

W „Nie ma takiego numeru” można czepiać się wielu rzeczy. Chwilami akcja rwie się w szwach, siada napięcie, sceny są stanowczo zbyt długie, przez co sprawiają wrażenie przegadanych. Nie sposób także przejść do porządku dziennego nad drewnianym aktorstwem większości obsady (przodują tutaj Agnieszka Ćwik w roli Szpuli oraz, grający Pitera, Piotr Plewa; lepsze wrażenie pozostawia po sobie właściwie tylko Dubeltowy Hrabia, czyli Bogusław Semotiuk). Jednak z drugiej strony nieopatrzone twarze aktorów w dużej mierze rekompensują niedostatki ekspresji. Niezbyt interesująco wygląda, nie mieszczący się w konwencji lekkiej komedii kryminalnej, wątek maltretowania Szpuli przez ojca-pijaczka. Ona już ładnych parę lat cieszy się dorosłością, ale nie potrafi zbuntować się przeciw wątłemu staruszkowi. Ani to śmieszne, ani przejmujące. W ogóle Brzeskotowi trochę zbyt rzadko – szczególnie jak na uznanego kabareciarza – udaje się rozbawić widza.

Można jednakże podejść do filmu inaczej – skupić się na jego offowym rodowodzie, uwzględnić wynikające stąd ograniczenia. Przymknąć oko na niedociągnięcia techniczne, zamiast tego ciesząc się wartką akcją, wprost najeżoną filmowymi cytatami, które Brzeskot i jego kompani umiejętnie powplatali w swój film. Wszak to dopiero debiutancka fabuła ekipy – i w dodatku nakręcona przed dwoma laty.

Zaczęło się od nominacji od OFFSKARA w 2005, a skończyło na ogólnopolskiej premierze kinowej pod koniec 2007. I wcale przyjaznych recenzjach. Godne pozazdroszczenia. Pozostaje mieć nadzieję, że następna produkcja Brzeskota – w wywiadzie zapowiadał „cacunio” fantasy – będzie mniej kserokopią a bardziej oryginałem.

Lech Moliński 3,5/6